CZĘŚĆ
PIERWSZA - W POPRZEDNIM NUMERZE
Do
Sölden zwabiły nas przede wszystkim stoki słynnych lodowców
Rettenbach i Tiefenbach, a także dość intrygująca zagadka
- narciarski tunel. Żeby się tam dostać ze stoków Giggijocha,
trzeba pokonać Golden Gate - system wyciągów i tras prowadzących
już do Gletscherexpressu. To nowoczesna kolejka gondolowa
poprowadzona nad doliną. W odróżnieniu od innych kolejek górskich
nie jedzie do góry, tylko w poziomie, do stacji lodowca Rettenbach
leżącej na wysokości 2684 m.
Wprost przed nami było widać czerwoną 31-kę, na której rozgrywane
są zawody alpejskiego pucharu świata. To tutaj właśnie najlepsi
z najlepszych rozpoczynają sezon narciarski. Zaraz też ruszyliśmy
ze szczytu słynnej fisowskiej trasy. Udawanie Hermana Mayera,
czy Steffana Eberchartera mogło by się źle skończyć, gdybyśmy
nie zwolnili w połowie stoku, gdzie usytuowany był wybijający
w powietrze próg. Potem wjechaliśmy na sam szczyt lodowca
(3257 mnpm), gdzie z zapartym tchem podziwialiśmy cudowną
panoramę szczytów, ale przede wszystkim widok na majaczące
na południu włoskie Dolomity. Ach cudownie zrobiło się na
sercu!
Jednak nadszedł czas na odkrycie tajemniczego tunelu. Wkrótce
dotarliśmy do wielkiej dziury. Wjechaliśmy do dwustumetrowej
skalnej rury o nikłym nachyleniu, w którą wtłoczono śnieg
i zamontowano światło. W ten sposób zmyślni gospodarze połączyli
stoki lodowca Rettenbach z następnym - Tiefenbach. Panorama,
która roztacza się po drugiej stronie tunelu, zachwyca! Jak
okiem sięgnąć widać było szczyty gór! Ale najlepsze widoki
były jeszcze przed nami.
Po wjeździe kolejką na grań Tiefenbacha naszym oczom ukazała
się niezwykła konstrukcja. Wielki żeliwny słup podtrzymywał
na stalowych linach długi pomost. Kładka miała metr szerokości,
a jej koniec sterczał w powietrzu kilkaset metrów nad zboczem
skalnym. Był to punkt widokowy, jakiego jeszcze dotąd nie
widziałem. Żeby wejść na ten powietrzny pomost trzeba było
przełamać strach, tym bardziej, że balustrada była ze szkła.
Za to panoramę, jaka się z niego rozpościerała, wprost trudno
opisać. Przed nami wielka, śnieżno-skalna dolina, a my jakby
zawieszeni nad nią w powietrzu. Byliśmy wówczas naprawdę wysoko
- ok. 3300 m npm!
Zjazdy na lodowcu też przyniosły nam wiele radości. Niesamowicie
szerokie trasy, niezbyt strome, bezbłędnie przygotowane i
wprost stworzone do uczenia się i testowania wszystkiego,
co nam przyjdzie do głowy z nartami. Opuszczaliśmy Tiefenbacha
małą kotlinką, by dostać się wygodną kanapą na przełęcz i
wrócić na Rettenbacha. Zagłębienie kotlinki wypełniał piękny
lodowy brzuch mieniący się w słońcu szmaragdowo-błękitną barwą.
Aż chciało się podejść do tego niezwykłego cudu natury. Po
chwili nasze marzenie niespodziewanie się urzeczywistniło.
Zjeżdżając z Rettenbacha trasą numer 34, natknęliśmy się
przy nartostradzie na wysoką na kilkanaście metrów lodową
ścianę tego lodowca. Ten fragment trasy wytyczono wprost pod
ścianą wielkiego lodowego jęzora. Narciarze przystawali tu,
by trzasnąć sobie fotkę i poklepać żywy lód. A my dodatkowo
próbowaliśmy dolizać się do mamuta. Nie zostaliśmy słynnymi
glacjologami, ale faktem jest, że w tutejszych lodowcach znaleziono
zamarzniętego człowieka, sprzed tysięcy lat, którego nazwano
Otzi. Słynne odkrycie jest teraz elementem widokówek z regionu.
Jazda na lodowcach to jednak wielka frajda. Wbrew pozorom
było bardzo ciepło, świeciło ostre słońce. Pełna zabawa, przy
dźwiękach tyrolskiej muzyki i piwie. I narty, ponad chmurami.
Wprost pod niebem.
CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE
|