CZĘŚĆ
DRUGA - W POPRZEDNIM NUMERZE
Po
niesamowitych przeżyciach na lodowcach, postanowiliśmy zjeździć
również drugą część areny Sölden - masyw Gaislachkogel. Z
drugiego narciarskiego garażu w mieście pojechaliśmy najpierw
obszerną kolejką, a po przesiadce na Mittelstation gondolką,
na sam szczyt skalistego molocha sięgającego 3058 m npm. Wielu
speców od nart uważa, że to właśnie z Gaislachkogel rozpościera
się najlepszy widok w całym systemie tras Sölden.
Rzeczywiście, panorama okalających Gaislachkogel wierzchołków
jest jedyna w swoim rodzaju. Dzięki makiecie na tarasie można
rozszyfrować ich nazwy i wysokości. Oprócz znanego nam Wildspitza
i najwyższych trzytysięczników Tyrolu, na horyzoncie majaczyły
Dolomity, Alpy Zillertalskie, a na północy można nawet było
dostrzec pasma oddzielające Tyrol od Niemiec. Spędziłem tam
sporo czasu, długo delektując się w ciszy tą niezwykłą scenerią.
W dół ze szczytu, od kolejki i restauracji prowadzi tylko
jedna trasa - czerwona "jedynka". Jest niesamowicie
poprowadzona wśród skał, pozakręcana między ścianami grani
Gaislachkogla. Jazda tą trasą należy do największych wysokogórskich
przeżyć. Do dziś ją wspominam. Zresztą na Gaislachkogel jest
wiele atrakcyjnych i bardzo długich tras, którymi po przebyciu
wielu kilometrów można zjechać do samego Sölden. Łączą się
one także z trasami lodowców i Giggijocha. Bardzo sympatycznie
wspominam długi narciarski szlak wąsko poprowadzony doliną
z lodowca, skąd wyciągiem krzesełkowym można dojechać na szczyt
Gaislachkogel.
Ta góra utkwi mi w pamięci z jeszcze jednego powodu. Gospodarze
Sölden urządzają dla turystów raz w tygodniu nocną imprezę
właśnie na stokach Gaislachkogel. Skorzystaliśmy z tej niezwykłej
okazji. W ciągu dnia zwiedzaliśmy Innsbruck, by po zmroku
przypiąć narty i dobrze się bawić na narciarskiej dyskotece.
Prawdziwe podniebne party! Obok stacji urządzono scenę, z
której tłumy podrygujących narciarzy zabawiał dj, dziewczyna
tańcząca z pochodniami i miejscowe zespoły. My przed przyłączeniem
się do górskiego karnawału parokrotnie poszusowaliśmy jeszcze
w świetle lamp na kilometrowej "10-tce".
Kiedy już roztańczenie tłumu, a nasze zmęczenie sięgało szczytu,
na stoku, w świetle reflektorów pojawili się profesjonaliści
z miejscowych szkół narciarskich, prezentując niesamowite
akrobacje. Jazda synchroniczna, w warkoczu, akrobacje z ogniem,
skoki na nartach przez obręcze. Staliśmy z rozdziawioną buzią,
ale co tam, niedługo sami tak będziemy jeździć! Całą imprezę
zakończył pokaz fajerwerków. To była niezapomniana noc.
Następnego dnia pojechaliśmy do dwóch połączonych ze sobą
narciarskich wiosek Hochgurgl i Obergugl, na masywy oddalone
nieco od Sölden, a graniczące już z Włochami. Niestety tego
dnia widoki zepsuła nam śnieżyca. Jak piękne są tam trasy,
muszę się tylko domyślać. Na długo natomiast zostanie mi w
pamięci widok skąpanego w słońcu Innsbrucka. To jedno z tych
oryginalnych miast, które tak jak Wenecja, czy Lizbona wyróżniają
się swoim nietypowym położeniem. Bo czy może być coś bardziej
oryginalnego, jak duże, ponad stutysięczne miasto położone
w wielkiej alpejskiej dolinie, otoczone zewsząd skalistymi
szczytami? Dodatkowo Innsbruck wyróżnia się piękną średniowieczną
zabudową.
Jeden dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie starówki Innsbrucka,
bo choć byliśmy już tutaj nie raz, to nigdy nie poznaliśmy
dobrze starówki. Po zaparkowaniu samochodu niedaleko kolorowych
domów, nad brzegiem Innu, poszliśmy pod najbardziej znany
zabytek Innsbrucka, jego symbol - Złoty Balkon. Ten bogato
rzeźbiony i malowany średniowieczny taras ze złotymi dachówkami
zdobi dawną rezydencję cesarza Maksymiliana I, który wybudował
go, by móc obserwować kupców handlujących na głównej ulicy
miasta. Obok znajduje się wiele średniowiecznych kamienic
o bogato zdobionych fasadach. Na mnie niesamowite wrażenie
zrobiły wąskie zaułki starówki, małe bramy, ukryte uliczki.
Mieści się na nich wiele uroczych sklepików z porcelaną, sztuką,
perfumerią, czy zapraszające swymi pysznymi wystawami cukiernie
i kawiarenki. Nie sposób opisać wszytkich zabytków Innsbrucka.
Najważniejsza jest chyba atmosfera miasta, która zawiera zarówno
starą tradycję mieszczańską, jak i alpejskiego ducha. Wszak
Innsbruck dwukrotnie był gospodarzem zimowej olimpiady.
Na koniec chciałbym wspomnieć o pewnej atrakcji, która, która
chociaż była tylko dodatkiem do naszych nart, to jednak stała
się główną radością wyjazdu. Mieszkając w Längenfeld wiedzieliśmy,
że miejscowość ta posiada coś niezwykłego. I już pierwszego
dnia udało się nam to znaleźć, idąc za lekkim, charakterystycznym
zapachem. Kiedy byliśmy już u celu, mój kuzyn bezceremonialnie
wyjął ręcznik, rozebrał się i już za chwilę, przy minus 10
stopniach, zanurzył się w wodzie. Na obrzeżach miasteczka
bowiem znajduje się niewielka, płytka sadzawka z wodą o temperaturze
40-45 stopni, ale w plusie. Geotermalne źródło stało się szybko
naszym ulubionym miejscem. Wejście za całkowitą darmochę!
Oczko przepięknie położone, przy skalnej ścianie, pomieści
około 20 leżących w nim osób. Chociaż my często odstraszaliśmy
resztę sprawdzając, jak dużo pary wodnej spowoduje mieszanie
wody w stawku. Wygłupom, wśród statecznych tubylców, którzy
o stałej porze zjawiali się w oczku, nie było końca. My też
byliśmy tam codziennie. Bo jak tu nie skorzystać z takiej
przyjemności, kiedy po całodziennych harcach można położyć
się w ciepłej wodzie, mając nad sobą rozgwieżdżone niebo,
a obok skrzący się śnieg? Co to za rozkosz, co za relaks!
Po takiej kąpieli człowiek czuje się jak nowo narodzony. W
Längenfeld buduje się obecnie duże baseny i termy, ale jestem
pewien, że to nie będzie to samo, co kąpiel w środku zimy,
pod gołym niebem i skałą.
|