Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



SÖLDEN - PODNIEBNE PARTY (CZĘŚĆ III)

Krzysztof Czub



Kliknij, aby powiększyć


CZĘŚĆ DRUGA - W POPRZEDNIM NUMERZE

Po niesamowitych przeżyciach na lodowcach, postanowiliśmy zjeździć również drugą część areny Sölden - masyw Gaislachkogel. Z drugiego narciarskiego garażu w mieście pojechaliśmy najpierw obszerną kolejką, a po przesiadce na Mittelstation gondolką, na sam szczyt skalistego molocha sięgającego 3058 m npm. Wielu speców od nart uważa, że to właśnie z Gaislachkogel rozpościera się najlepszy widok w całym systemie tras Sölden.

Rzeczywiście, panorama okalających Gaislachkogel wierzchołków jest jedyna w swoim rodzaju. Dzięki makiecie na tarasie można rozszyfrować ich nazwy i wysokości. Oprócz znanego nam Wildspitza i najwyższych trzytysięczników Tyrolu, na horyzoncie majaczyły Dolomity, Alpy Zillertalskie, a na północy można nawet było dostrzec pasma oddzielające Tyrol od Niemiec. Spędziłem tam sporo czasu, długo delektując się w ciszy tą niezwykłą scenerią.
W dół ze szczytu, od kolejki i restauracji prowadzi tylko jedna trasa - czerwona "jedynka". Jest niesamowicie poprowadzona wśród skał, pozakręcana między ścianami grani Gaislachkogla. Jazda tą trasą należy do największych wysokogórskich przeżyć. Do dziś ją wspominam. Zresztą na Gaislachkogel jest wiele atrakcyjnych i bardzo długich tras, którymi po przebyciu wielu kilometrów można zjechać do samego Sölden. Łączą się one także z trasami lodowców i Giggijocha. Bardzo sympatycznie wspominam długi narciarski szlak wąsko poprowadzony doliną z lodowca, skąd wyciągiem krzesełkowym można dojechać na szczyt Gaislachkogel.

Ta góra utkwi mi w pamięci z jeszcze jednego powodu. Gospodarze Sölden urządzają dla turystów raz w tygodniu nocną imprezę właśnie na stokach Gaislachkogel. Skorzystaliśmy z tej niezwykłej okazji. W ciągu dnia zwiedzaliśmy Innsbruck, by po zmroku przypiąć narty i dobrze się bawić na narciarskiej dyskotece. Prawdziwe podniebne party! Obok stacji urządzono scenę, z której tłumy podrygujących narciarzy zabawiał dj, dziewczyna tańcząca z pochodniami i miejscowe zespoły. My przed przyłączeniem się do górskiego karnawału parokrotnie poszusowaliśmy jeszcze w świetle lamp na kilometrowej "10-tce".
Kiedy już roztańczenie tłumu, a nasze zmęczenie sięgało szczytu, na stoku, w świetle reflektorów pojawili się profesjonaliści z miejscowych szkół narciarskich, prezentując niesamowite akrobacje. Jazda synchroniczna, w warkoczu, akrobacje z ogniem, skoki na nartach przez obręcze. Staliśmy z rozdziawioną buzią, ale co tam, niedługo sami tak będziemy jeździć! Całą imprezę zakończył pokaz fajerwerków. To była niezapomniana noc.

Następnego dnia pojechaliśmy do dwóch połączonych ze sobą narciarskich wiosek Hochgurgl i Obergugl, na masywy oddalone nieco od Sölden, a graniczące już z Włochami. Niestety tego dnia widoki zepsuła nam śnieżyca. Jak piękne są tam trasy, muszę się tylko domyślać. Na długo natomiast zostanie mi w pamięci widok skąpanego w słońcu Innsbrucka. To jedno z tych oryginalnych miast, które tak jak Wenecja, czy Lizbona wyróżniają się swoim nietypowym położeniem. Bo czy może być coś bardziej oryginalnego, jak duże, ponad stutysięczne miasto położone w wielkiej alpejskiej dolinie, otoczone zewsząd skalistymi szczytami? Dodatkowo Innsbruck wyróżnia się piękną średniowieczną zabudową.
Jeden dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie starówki Innsbrucka, bo choć byliśmy już tutaj nie raz, to nigdy nie poznaliśmy dobrze starówki. Po zaparkowaniu samochodu niedaleko kolorowych domów, nad brzegiem Innu, poszliśmy pod najbardziej znany zabytek Innsbrucka, jego symbol - Złoty Balkon. Ten bogato rzeźbiony i malowany średniowieczny taras ze złotymi dachówkami zdobi dawną rezydencję cesarza Maksymiliana I, który wybudował go, by móc obserwować kupców handlujących na głównej ulicy miasta. Obok znajduje się wiele średniowiecznych kamienic o bogato zdobionych fasadach. Na mnie niesamowite wrażenie zrobiły wąskie zaułki starówki, małe bramy, ukryte uliczki. Mieści się na nich wiele uroczych sklepików z porcelaną, sztuką, perfumerią, czy zapraszające swymi pysznymi wystawami cukiernie i kawiarenki. Nie sposób opisać wszytkich zabytków Innsbrucka. Najważniejsza jest chyba atmosfera miasta, która zawiera zarówno starą tradycję mieszczańską, jak i alpejskiego ducha. Wszak Innsbruck dwukrotnie był gospodarzem zimowej olimpiady.

Na koniec chciałbym wspomnieć o pewnej atrakcji, która, która chociaż była tylko dodatkiem do naszych nart, to jednak stała się główną radością wyjazdu. Mieszkając w Längenfeld wiedzieliśmy, że miejscowość ta posiada coś niezwykłego. I już pierwszego dnia udało się nam to znaleźć, idąc za lekkim, charakterystycznym zapachem. Kiedy byliśmy już u celu, mój kuzyn bezceremonialnie wyjął ręcznik, rozebrał się i już za chwilę, przy minus 10 stopniach, zanurzył się w wodzie. Na obrzeżach miasteczka bowiem znajduje się niewielka, płytka sadzawka z wodą o temperaturze 40-45 stopni, ale w plusie. Geotermalne źródło stało się szybko naszym ulubionym miejscem. Wejście za całkowitą darmochę!
Oczko przepięknie położone, przy skalnej ścianie, pomieści około 20 leżących w nim osób. Chociaż my często odstraszaliśmy resztę sprawdzając, jak dużo pary wodnej spowoduje mieszanie wody w stawku. Wygłupom, wśród statecznych tubylców, którzy o stałej porze zjawiali się w oczku, nie było końca. My też byliśmy tam codziennie. Bo jak tu nie skorzystać z takiej przyjemności, kiedy po całodziennych harcach można położyć się w ciepłej wodzie, mając nad sobą rozgwieżdżone niebo, a obok skrzący się śnieg? Co to za rozkosz, co za relaks! Po takiej kąpieli człowiek czuje się jak nowo narodzony. W Längenfeld buduje się obecnie duże baseny i termy, ale jestem pewien, że to nie będzie to samo, co kąpiel w środku zimy, pod gołym niebem i skałą.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone