Stało
się. Jesteśmy w Unii. Weszliśmy do niej, wnosząc w walizce
naszą codzienność i twardą polską rzeczywistość. Wkroczyliśmy
do świata wyczulonego na pieniądz i o pieniądz walczącego.
Bliski kontakt z tym światem może się okazać przykrym doświadczeniem.
Przynajmniej dla firm, które za nic mają swoich klientów.
Kiedy czytam raporty o tym, jak dynamicznie zmienia się polska
rzeczywistość gospodarcza, jak wyczulona na interes klienta
jest każda firma - ogarnia mnie pusty śmiech. Interes klienta?
A kto to jest klient? To intruz, który pałęta się między sklepowymi
półkami, wiecznie z czegoś niezadowolony, zaczepia sprzedawców,
domaga się jakichś tam praw i przywilejów. A pogonić go kijaszkiem!
Tak naprawdę niewiele się zmieniło od czasów, gdy przed sklepami
ustawiały się wężowe kolejki, a warczące na kupujących panie
sklepowe pretendowały do miana pierwszych po Bogu. Dziś, po
zaledwie piętnastu latach marszu ku kapitalizmowi, na rynku
nadal istnieją firmy lekceważące swoich klientów i działające
w myśl zasady: "nie ten, to inny".
W kasach siedzą naburmuszone baby, stoiska obsługują niekompetentni
sprzedawcy, a w razie składania reklamacji lub skargi, szefowie
i właściciele stają murem za swoimi pracownikami, udowadniając,
że mają gdzieś jedną z fundamentalnych reguł biznesu - "klient
ma zawsze rację". To oczywisty absurd, bo któż, jeśli
nie klient, utrzymuje producentów, handlowców i usługodawców?
Bez klienta ich działalność nie miałaby żadnego sensu.
Tacy, pożal się Boże, "przedsiębiorcy" ślepo wierzą
w potęgę rachunku ekonomicznego: chcą maksymalnego zysku uzyskanego
minimalnym kosztem. Także kosztem klienta. Zapominają przy
tym, że w ekonomii istnieją pewne prawidłowości, których lekceważenie
może się obrócić przeciwko nim samym. Jedną z nich jest zasada,
że jeden niezadowolony klient jest w stanie zniechęcić dziewięciu
innych potencjalnych klientów. Biznesmen z wyobraźnią wie,
że pozwalając na to, naraża się na katastrofę.
Byłbym zapewne niesprawiedliwy, opisując w ten sposób każde
z polskich przedsiębiorstw. Jest wiele firm, które o klienta
dbają. Cóż z tego, skoro łatwiej w pamięć zapadają wrażenia
negatywne. A takich doświadczyłem ostatnio co niemiara. Podam
kilka przykładów. Uważam bowiem, że to, co wyrabiają te firmy,
to szczyt bezczelności i brak elementarnego zainteresowania
klientem.
Najboleśniej odczułem kontakt z zakładem fotograficznym na
osiedlu Jagiellońskim w Poznaniu. Najpierw zmuszono mnie do
wydłużonego oczekiwania na odbiór zamówionych odbitek. Kiedy
zwróciłem uwagę, że wypadałoby przeprosić za mój stracony
czas, obsługująca mnie młoda dziewczyna bezczelnie wypaliła,
że w tym zakładzie klient nie jest panem. Dałem się wciągnąć
w pyskówkę, czego teraz żałuję, ale do głowy mi nie przyszło,
że można tak potraktować kogoś, kto przynosi pieniądze. Zakład
ten działa pod szyldem firmy AGFA. Po takim zimnym prysznicu
wiem na pewno, że już zawsze szerokim łukiem będę omijać każdy
sklep z tym logo.
O kulturze (a raczej jej braku) obsługi podróżnych w PKP
można pisać tomy. Tu chyba nigdy nic się nie zmieni. Dlatego
nie powinienem się dziwić, słysząc od kasjerki na dworcu Warszawa
Wschodnia, że nie może mi wydać reszty ze stu złotych, i że
muszę je sobie gdzieś rozmienić. Chyba jestem naiwny, bo zdawało
mi się, że stuzłotowy banknot jest prawnym środkiem płatniczym,
który kasjerka musi przyjąć. A skąd weźmie resztę - to już
jej sprawa, nie moja.
Trzeci incydent zdarzył mi się w sklepie sieci Carrefour w
warszawskim Centrum Wileńskim. Pracownicy działu rowerowego
przez trzy dni nie mogli sobie poradzić ze złożeniem dla mnie
roweru, przez co regularnie odchodziłem stamtąd z kwitkiem.
Jeden z nich, z rozbrajającą szczerością, wręcz przyznał się,
że on tu w ogóle nic nie wie. Gdybym był jego szefem, natychmiast
straciłby pracę.
Kiedy kupuję produkt lub usługę i jestem źle obsłużony, automatycznie
stawia to mnie na pozycji przegranego. Oczywiście mam wybór,
mogę następnym razem iść do innego sklepu. Ale pieniądze już
wydałem. Zapłaciłem więc za chamstwo i brak kompetencji. To
nieuczciwe. Mam nadzieję, że europeski rynek, do którego właśnie
przystąpiliśmy, skutecznie wyeliminuje takich oszustów.
Niepokojące jest to, że dwie spośród wymienionych przeze mnie
firm to firmy z Zachodu. Dlaczego pod szyldem, wydawałoby
się, solidnych marek uprawia się wolną amerykankę? Odpowiedź
jest prosta: bo firmy te zatrudniają Polaków. Nasze społeczeństwo
zostało trwale skażone socjalistycznym niechlujstwem. Wymrze
jeszcze kilka pokoleń, zanim nauczymy się szacunku dla pieniądza
i tych, którzy je nam przynoszą. Ja się jednak na to nie godzę.
I jeśli nasze przystąpienie do Unii może spowodować, że kiepskich
polskich pracowników zastąpią solidni cudzoziemcy, to czekam
z niecierpliwością.
|