Austriacki
Tyrol to alpejskie wysmukłe szczyty pokryte świeżym puchem
i niezliczone trasy narciarskie. Bo Tyrol nartami stoi. Zimą
wszystko kręci się tutaj wokół dwóch desek. Ponad 1200 kolejek
górskich i wyciągów czeka na spragnionych zimowych wrażeń
narciarzy.
Ta malownicza kraina wielkich alpejskich dolin, dotąd kojarzyła
mi się przede wszystkim z narciarskim Zillertal. Tym razem
chcieliśmy pojechać dalej i głębiej w góry, za Innsbruck,
by zobaczyć wysokie szczyty Ötztaler Alpen. A tam już czekało
na nas Sölden - narciarski kurort ze swoimi lodowcami, ski
tunelem, i niekończącą się panoramą niebotycznych alpejskich
szczytów.
Wyruszyliśmy nawet nie bladym, ale zupełnie czarnym świtem,
tak by za dnia być już na granicy w Słubicach. Gnaliśmy szybko
niemieckimi autostradami, korzystając z dobrodziejstw solidnej
gospodarki, która nie szczędziła pieniędzy na trzy lub nawet
cztery pasy ruchu. Jednak paradoksalnie tam gdzie najszerzej,
czyli pod Monachium - tradycyjnie największy korek. Na szczęście
nie zatrzymał nas na długo. Tuż po wydostaniu się z niego
ujrzeliśmy pierwsze alpejskie szczyty. Jak zwykle w takich
momentach ogarnęło mnie narciarskie podniecenie!
Po przejechaniu wirtualnej granicy w Kufstein pruliśmy znaną
nam doliną Innu, co rusz wspominając nasze wcześniejsze wizyty
w Tyrolu. Jak choćby tę na super nowoczesnej skoczni Bergisel
w Innsbrucku. Zresztą krótki przejazd przez stolicę regionu
i tym razem dostarczył nam atrakcji. Autostrada po zachodniej
stronie miasta biegnie blisko pasa startowego lotniska. Z
zapartym tchem obserwowaliśmy kilka naprawdę dużych maszyn,
które swój lot obniżały wprost nad nami. Widok jest tym bardziej
niezwykły, że Innsbruck jest wciśnięty pomiędzy dwie ściany
Alp i lądujące w dolinie samoloty przelatują tuż obok pionowych
szczytów. To jedno z najtrudniejszych lotnisk Europy.
Po jakiś 30 kilometrach od Innsbrucka skręciliśmy w naszą
dolinę Ötz. W ciągnącej się przez 60 km dolinie można zobaczyć
wszystkie oblicza Tyrolu: od tradycyjnych wiosek narciarskich,
aż po najbardziej znane kompleksy sportowe Austrii. Znajduje
się tutaj 75 kolejek górskich, wyciągów i ponad 300 km nartostrad.
Krajobrazy doliny od razu nas zachwyciły. Była bardzo wąska
i dzika. Pionowe ściany prawie dotykały drogi i płynącej obok
rzeki. Po przejechaniu paru kilometrów w tej niezwykłej scenerii
dotarliśmy do kotlinki górskiej, gdzie czekała na nas już
narciarska kwatera w Längenfeld. Nazwę tego miasteczka można
przetłumaczyć jako Długie Pole. Dla miejscowych może i było
ono długie, ale my - ludzie nizin - czuliśmy się trochę jak
zamknięci w małym pudle o niebotycznie wysokich ścianach.
Gdzie okiem nie spojrzeć - majestatyczne szczyty.
W zasadzie nie mieszkaliśmy w samym Längenfeld, ale obok,
w pachnącej sianem wiosce Winklen. Trafiliśmy tam do małego
tyrolskiego domku, w którym powitał nas gospodarz w charakterystycznym
kapelusiku na głowie. Ten przytulny domek z początku wydał
się nam jakimś tyrolskim muzeum leśnym. W altanie mnóstwo
wypchanych wiewiórek, bażantów zajęcy, lisów, a nawet alpejskich
muflonów i saren. Kolekcja szyszek i kamieni. A w środku przy
schodach - poroża jeleni i kozic. Nasz gospodarz był zapewne
Jägermeistrem czyli myśliwym, co w tych stronach jest dość
popularną rozrywką. I w tych okolicznościach przyrody, głównie
nieożywionej, zaanektowaliśmy na tydzień to przytulne miejsce.
Następnego dnia, w niedzielę, zmotywowani pięknym słońcem
ruszyliśmy wcześnie na stoki. Nasza dolinka w drodze do Sölden
pokazała swe jeszcze piękniejsze oblicze. Miejscami w poziomie
płynęła tylko rzeka, bo i nasza droga nie mieszcząc się w
wąwozie przecinała ukośne zbocze w tunelu. W Sölden nieco
przestraszyły nas spore tłumy śpieszące na stok. Na górze
okazało się, że baliśmy się niepotrzebnie.
Po odstaniu swego w kolejce do wagonika, wjechaliśmy kolejką
ponad granicę lasu na wysokość około 2200 m npm., czyli na
punkt przeładunkowy - Giggijoch. Ku naszemu zadowoleniu tu
wielkie tłumy rozjechały się po ogromnej górskiej łące. Pięć
tras to właściwie wydzielone i wyratrakowane fragmenty górskich
stoków. Czyli generalnie - bardzo szeroko. Stąd można zjechać
do samego Sölden. Nas jednak zaintrygowała trasa numer 15
z pomiarem czasu. Na górze wystarczyło wrzucić do automatu
1 euro, by potem przejechać slalom jak prawdziwy zawodowiec.
Umówiliśmy się, że najszybszy z nas wygrywa Gossera - miejscowe
piwo.
CIĄG
DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE
|