"Lepiej
później niż później" to przykład filmu, który, gdyby
nie aktorzy, nie zasługiwałby ani na odrobinę zainteresowania.
Tak się bowiem składa, że duet aktorski Jack Nicholson - Diane
Keaton jest głównym powodem, dla którego warto zobaczyć to
dzieło. Czymże byłby ten film bez nich? Zapewne bezbarwną,
naciąganą, sztuczną szmirą.
Grupą docelową tego filmu są dojrzałe kobiety, troszkę znudzone,
być może rozczarowane życiem. Ponieważ dam w wieku 40-60 lat
nie ma aż tylu, by zapewnić filmowi sukces kasowy, to do "Lepiej
późno niż później" zaangażowano jedną z największych
gwiazd kina, jaką po "Matrixie" jest przecież Keanu
Reeves. Zabieg to średnio udany, bo powierzona mu rola jest
beznadziejna. Trudno mi nawet ocenić, czy to wina scenariusza,
czy aktora. Krąg potencjalnych widzów zdecydowanie poszerza
Jack Nicholson. Genialny aktor błaznuje tu co niemiara, co
zresztą wychodzi filmowi na dobre.
"Lepiej później niż później" to film z gatunku określanego
jako "komedie romantyczne". Komedia to to jest,
ale z tą romantycznością bywało różnie. Mnóstwo gagów obracało
się w filmie wokół zaawansowanej dojrzałości jego bohaterów.
Temat jakim jest związek dwóch osób w wieku przedemerytalnym
dostarcza ku temu niejednej okazji. Temat to o tyle wdzięczny,
co ryzykowny. Klasa pary głównych aktorów sprawiła, że filmowcom
udało się wyjść obronną ręką, choć miejscami balansowali na
granicy dobrego smaku. Ale czynili to z premedytacją. "Lepiej
późno niż później" przełamuje bowiem kolejne nienaruszone
dotąd tabu, jakim jest seks "po sześćdziesiątce".
Na filmie można miejscami śmiać się do rozpuku. Niestety
Nancy Meyers - autorka scenariusza i reżyserka zarazem - nie
pozwoliła na opuszczenie kina choćby z odrobiną refleksji.
Zupełnie zbyteczne okazały się próby podejmowania tematu starzenia
się, wszystkie "głębokie" rozmowy, odrobina melancholii,
czy wysiłek choćby minimalnego zbliżenia filmu do realiów
ludzi z krwi i kości. Nic z tego.
W finale wszystko to zostało rozjechane walcem. Cała miłosna
intryga kończy się tak, jak Hollywood przykazał. Hołdowanie
najgorszej tradycji komercyjnego kina czyni tę historyjkę
kompletnie niewiarygodną. Była szansa skończyć dzieło w sposób
"otwarty", nie dopowiadając wszystkich wątków do
samego końca. Ale nie... Po raz kolejny zostałem potraktowany
w kinie jak jakiś Forrest Gump.
|