CZĘŚĆ
PIERWSZA
CZĘŚĆ
DRUGA
Luksus
kilkudniowej podróży polega na tym, że nie trzeba się spieszyć.
Dlatego śniadanie można zjeść na przykład o w pół do pierwszej
po południu. A wcześniej, od niechcenia, przejechać jeszcze
150 km autostradą.
Moja trasa wiodła cały czas na południe wzdłuż rzeki św.
Jana. Autostrada na kilku długich odcinkach była poszerzana
- drogowcy budowali drugą nitkę. Autostrada prowincyjna nr
2 to bowiem część tzw. Trans Canada Highway - szlaku prowadzącego
przez cały kraj, od Atlantyku do Pacyfiku, i musi spełniać
określone standardy - np. właśnie dwie nitki. Warto wiedzieć,
że generalnie w Ameryce Północnej autostradą określa się drogę
według jej rangi w prowincji lub regionie, a nie według szerokości
i liczby pasów. Europejczyka może zdziwić autostrada, która
wygląda jak podrzędna droga lokalna.
Dzień trzeci
Pamiętacie film "Co się wydarzyło w Madison County"
i pokazany tam kryty most Roseman Bridge? Podobne drewniane
mosty można znaleźć także w Nowym Brunszwiku. W całej prowincji
jest ich 65. Większość zbudowano na początku XX wieku, jedynie
dwa powstały w latach 90. To tylko resztka - w czasach świetności
było ich ponad 300. Niestety, kryte mosty sukcesywnie znikają
z krajobrazu prowincji. Zmywają je powodzie lub niszczą pożary.
Te zaś, które ocalały są chlubą lokalnych społeczności. Tak
jak most w Hartland, najdłuższy na świecie. Mierzy 390 m,
oddano go do użytku w maju 1901 roku. Można po nim (a raczej
- wewnątrz niego) przejechać samochodem, ale obowiązują ograniczenia
wagi i rozmiarów pojazdu. Poza tym po obu stronach mostu funkcjonuje
sygnalizacja świetlna.
Szczęśliwym zrządzeniem losu most w Hartland znalazł się na
trasie mojej podróży. Z zewnątrz wygląda jak długi wagon pociągu
towarowego. Najciekawiej jest w środku, pod "przykryciem"
widać szczegóły drewnianej konstrukcji.
Miejscowi nazywają kryty most w Hartland "mostem życzeń".
Wjeżdżając na most należy pomyśleć życzenie, zamknąć oczy,
skrzyżować palce dłoni i wstrzymać oddech (nie dotyczy kierowców!).
Kto wytrzyma bez oddechu przez całą długość mostu może liczyć
na spełnienie życzenia.
Pędziłem autostradą, ciągle na południe, mijając okolice jako
żywo przypominające sudeckie krajobrazy, szczególnie miłe
memu sercu. Cała zachodnia część Nowego Brunszwiku jest w
zasadzie północnym krańcem Appalachów, gór stosunkowo łagodnych
i gęsto zalesionych. Być może zadziałała nostalgia, ale w
pewnym momencie dostrzegłem w mijanym krajobrazie tak znajome
rysy, że aż jęknąłem ze zdumienia. Uwierzcie lub nie, ale
po drugiej stronie doliny rzeki św. Jana wznosiły się wzgórza
niemal identyczne jak Trójgarb i Chełmiec w Górach Wałbrzyskich!
Kolejne kilometry przyniosły następne niespodzianki. Najpierw
miejscowość o nazwie Woodstock. Wiadomo, że nie ten słynny,
ale nie mogłem sobie odmówić zdjęcia pod drogowskazem. A potem
tablica przydrożna reklamująca lody. Skorzystałem z najbliższego
zjazdu z autostrady i według wskazówek dotarłem do lodziarni.
Trudno to sobie nawet wyobrazić: dzicz, środek lasu i polanka
z niewielkim domkiem. W środku jedna chłodnia i... najpyszniejsze
lody, jakie jadłem w życiu. Drogie, ale za to gigantyczne
porcje. Sprzedawczyni, jak się okazało z pochodzenia Kostarykanka,
wyznała, że to lody domowej roboty. Produkuje je jej mąż.
Zapytałem o klientów. Okazuje się, że latem jest ich bardzo
wielu, więc właściciele nie narzekają na obroty. A po sezonie
zwijają interes, do następnego roku.
Lody zabiły pierwszy głód, ale brak śniadania dawał się już
we znaki. Szczęśliwie coraz bliżej było do Fredericton, stolicy
Nowego Brunszwiku. Raptem 50-tysięczne miasto, o raczej prowincjonalnym
charakterze, okazało się również chyba stolicą biegaczy. Na
chodnikach, w parkach, na skwerach i wzdłuż ulic - wszędzie
mijałem ludzi uprawiających jogging (aż wstyd było jechać
samochodem...). Być może to tłumaczy dlaczego w Nowym Brunszwiku
praktycznie nie zauważyłem ludzi otyłych, od których roi się
w Ontario.
Śniadanie w jednym z barów w centrum miasta niekoniecznie
było tym, o czym marzyłem. Naturalnie ze względu na menu.
Pierwszy raz przyszło mi się zmierzyć z tzw. śniadaniem angielskim
- jajka, kiełbaski i pieczone ziemniaki. Byłem głodny jak
wilk, więc zawartość talerza pochłonąłem tak czy owak, ale
najsmaczniejszym elementem posiłku były jednak grzanki z dżemem.
Pomijając wątpliwe walory smakowe (w Kanadzie w ogóle jedzenie
prawie nie ma smaku), śniadanie było bardzo syte, więc do
wieczora nie musiałem się troszczyć o żołądek.
Autostrada wiodła teraz w kierunku wschodnim. Bez zbędnych
postojów pokonałem kolejne 250 km. Wszędzie wokół rozciągały
się niezmierzone połacie lasów. Oto prawdziwa Kanada, pomyślałem.
Lasy, lasy i jeszcze raz lasy.
Przed zjazdem w stronę Wyspy Księcia Edwarda nadłożyłem kilka
dodatkowych kilometrów, by trzasnąć kolejną fotkę na granicy
z Nową Szkocją. A potem już, niczym koń po wywąchaniu stajni,
pomknąłem nad Cieśninę Northumberland. Było późne popołudnie,
kiedy stanąłem przed mostem Konfederacji.
Ta konstrukcja jest dumą Kanady. Most ma prawie 13 km i jest
najdłuższym w kraju. W skali światowej ustępuje takim gigantom
jak Lake Pontchartrain Causeway koło Nowego Orleanu (ponad
38 km), czy most Donghai łączący Szanghaj z portem Jangszan
(ponad 32 km); dłuższy jest nawet most Vasco da Gama koło
Lizbony (17 km). Ale spinający brzegi Wyspy Księcia Edwarda
i Nowego Brunszwiku most Konfederacji też mógłby się znaleźć
w księdze rekordów Guinessa - jest najdłuższym na świecie
mostem przebiegającym nad obszarem wodnym zamarzającym w zimie.
Jego budowa rozpoczęła się w 1993 roku, trwała prawie cztery
lata i pochłonęła równy miliard dolarów. Dla mieszkańców Wyspy
Księcia Edwarda stał się on nie tyle oknem na świat, co bramą
do świata. Wcześniej na wyspę można się było dostać tylko
promem lub samolotem. Prowincja była rzadko odwiedzana przez
turystów i raczej lekceważona przez inwestorów. Jeszcze na
początku lat 90. dało się odczuć różnicę cywilizacyjną w porównaniu
do reszty Kanady. Otwarcie mostu w maju 1997 roku zapoczątkowało
szybki rozwój gospodarki na wyspie; największe obroty zanotowano
w turystyce. Dzięki stałemu połączeniu z lądem prowincja zaczęła
rozkwitać. Nic dziwnego, że most Konfederacji cieszy się dziś
w prowincji niemal statusem kultowego i jest jednym z najbardziej
rozpoznawanych symboli.
Na moście obowiązuje ograniczenie prędkości do 80 km/h. Ruch
przebiega w obu kierunkach, ale co kilkaset metrów stoi sygnalizacja
świetlna, która w sytuacjach awaryjnych reguluje przepływ
pojazdów. Droga z jednego brzegu na drugi zajmuje około 8
minut. Niestety, betonowe barierki uniemożliwiają praktycznie
podziwianie widoków.
Wreszcie wjechałem na wyspę! Teraz pozostawało tylko dotrzeć
do północnego wybrzeża, do ośrodka White Sands. Jak na złość,
żadna z dróg nie prowadzi tam bezpośrednio. Dzięki temu zahaczyłem
o Summerside, drugie co do wielkości miasto na wyspie, leżące
na 4-kilometrowej szerokości przesmyku między wodami Cieśniny
Northumberland i zatoką Malpeque. Summerside słynęło kiedyś
z hodowli srebrnych lisów. W latach 1900-1980 była ona dla
miasta i wyspy tym, czym dla Klondike gorączka złota. Po II
wojnie światowej przemysł hodowlany zaczął jednak podupadać.
Rynek światowy się nasycił, zmieniały się trendy w modzie,
a obrońcy praw zwierząt stawali się coraz aktywniejsi. Od
lat 80. po prężnej gałęzi gospodarki pozostało ledwie kilka
farm. I muzeum w Summerside.
Ostatnie pół godziny drogi pokonywałem wczesnym wieczorem.
Wyspa Księcia Edwarda, okazała się wcale nie tak płaska, jak
opisywano ją na stronach internetowych. W ciepłym świetle
zmierzchu łagodne wzniesienia, częściowo zalesione, wyglądały
uroczo. Droga wiła się wśród pól, przecinając niewielkie miejscowości.
To był najprzyjemniejszy odcinek całej podróży - wreszcie
poza autostradami.
Parę kilometrów przed North Rustico szyld z napisem "White
Sands" skierował mnie na polną drogę. Chwilę potem wysiadłem
z auta przed biurem ośrodka. Właściciel, Krzysztof Opydo,
przywitał mnie jowialnie. Przydzielony mi domek okazał się
całkiem przytulny, ale nie w głowie mi było jednak spanie.
W te pędy pognałem nad morze, odległe zaledwie o kilometr.
Słońce już zaszło, więc wizualne atrakcje trzeba było odłożyć
na jutro. Krzysztof zaskoczył mnie jednak poczęstunkiem. Rybę
z miejscowej smażalni (mało smaczną, trzeba obiektywnie przyznać)
zjedliśmy już po zmroku na ławie tuż nad krawędzią klifu,
w miejscu o romantycznej, a zarazem ponurej sławie. Podobno
podczas spotkania pewnej pary narzeczeńskiej niedoszła panna
młoda stanęła zbyt blisko urwiska i obsunęła się w dół, ginąc
na miejscu.
CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM
NUMERZE
|