CZĘŚĆ
PIERWSZA - W POPRZEDNIM NUMERZE
Poranek
w Quebec City (jak mówią na to miasto poza granicami prowincji)
przywitał mnie słońcem i bezchmurnym niebem. Poranek - to
wprawdzie powiedziane na wyrost. Zanim wygrzebałem się z pokoju
motelowego wskazówki zegara dotarły niemal do południa. Ale
należał mi się ten długi odpoczynek; kiedy wstaje się do pracy
o 5:00 rano, trzeba sobie kiedyś pospać, nieprawdaż?
Miasto Quebec jest perełką na mapie Kanady. To tu jest najwięcej
zabytków, a całe stare centrum Vieux-Quebec zostało wpisane
na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jako jedyne
w całej Ameryce Północnej!
Historia miasta to nieustanne przechodzenie z rąk francuskich
do brytyjskich, i na odwrót. Po jednej z potyczek u wrót Quebecu
zostały wzniesione masywne fortyfikacje, które stoją tu do
dziś. Mimo że to Brytyjczycy skolonizowali tereny Kanady i
utworzyli tam swoje dominium, w Quebecu ostatecznie zwyciężyli
frankofoni. Dziś tylko 5 procent mieszkańców miasta mówi po
angielsku (a w każdym razie tylu się do tego przyznaje), a
francuskie dziedzictwo jest eksponowane na każdym kroku. Zwłaszcza
w centrum.
Dzień drugi
Przyzwyczajony już do typowo kanadyjsko-amerykańskiego stylu
budownictwa doznałem lekkiego oszołomienia na widok kamienic
- jakby żywcem przeniesionych tu z jakiegoś francuskiego miasteczka.
"Quebec to już nie Kanada", mawia jeden mój znajomy,
i zaprawdę, powiadam wam - coś w tym jest.
Symbolem miasta jest piękny Château Frontenac - hotel urządzony
w miejscu dawnego pałacu, a wcześniej Fortu Louis. Trochę
disneyowski z wyglądu. Budowla wznosi się nad stromą skarpą,
z deptaku widać wody rzeki Św. Wawrzyńca i sunące po niej
statki. Atmosfera na promenadzie - wczasowo-festynowa: mimowie,
akrobaci, lody i masa dzieci.
Zbiegłem po schodach w dół skarpy, potem krętą uliczką jeszcze
niżej, i znów schodami. W ten sposób dotarłem do Petit Champlain,
wąziutkiego pasażu między ścianami kamienic, którym zachwyca
się cała reszta Kanady. Dla Europejczyka nie ma w nim nic
szczególnego - ot, mała dzielnica sklepików z pamiątkami,
knajpek i lodziarni. Ale drugiej takiej nie ma w całym kraju,
dlatego Kanadyjczycy z innych prowincji cmokają, ochają i
achają. Ja poprzestałem na lodach.
Za to Place Royale autentycznie mnie wzruszył. Poczułem się
jak we Francji. Szczególnie urzekły mnie znaki drogowe, na
których zamiast "stop" widnieje napis "arrêt".
No tak, tu musi być inaczej niż wszędzie (wszak Francuzi nawet
na komputer mówią po swojemu - ordinateur).
Z podziwem oglądałem takie cudeńka jak boczna ściana kamienicy
ozdobiona gigantycznym malunkiem udającym... kamienice, czynny
nawet latem sklep z ozdobami świątecznymi, czy armaty przed
cytadelą (do dziś nie wiem - atrapy czy autentyki). A w oddali
zalesione góry, na widok których serce znów zabiło mi żywiej.
I tak krok za krokiem, kilka godzin zleciało jak z bicza trzasł.
Z żalem wsiadałem do samochodu, ale trzeba było ruszać. Przede
mną kawał drogi, a noclegu chciałem szukać dopiero po zmroku.
Czyli za jakieś sześć godzin.
Autostrada w stronę Nowego Brunszwiku poprowadziła mnie na
drugą stronę rzeki Św. Wawrzyńca fantastycznym, olbrzymim
mostem rozciągniętym wysoko nad poziomem wody (czy tu wszystko
musi robić takie wrażenie?), biegnącym obok drugiego mostu
o skomplikowanej metalowej strukturze. Za rzeką ruszyłem z
kopyta.
Autostrada nr 20 wiodła mnie na północny wschód, wzdłuż pięknej
i szeroko rozlanej rzeki Św. Wawrzyńca. Właściwie już za Quebec
City zaczyna się estuarium tej rzeki, kończące się Zatoką
Św. Wawrzyńca. Po przeciwnej stronie ciągną się Góry Laurentyńskie
(długość całego masywu to ok. 1600 km). Z oddali wyglądały
nader interesująco. Na zdjęciach w internecie też!
Quebec to prowincja katolicka, świadczą o tym nie tylko kościoły,
ale i nazwy wielu miejscowości. Na mojej trasie praktycznie
każda miała za patrona jakiegoś świętego: Saint-Aubert, Saint-Philippe-de-Mer,
Saint-Alexandre-de-Kamouraska, czy Saint-Louis-du-Ha! Ha!
(ta ostatnia ubawiła mnie po pachy).
Po kilku godzinach jazdy skręciłem na południowy wschód. Teren
zrobił się trochę górzysty, a wokół rozciągały się niezmierzone
połacie lasów. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i przekroczyłem
granicę kolejnej prowincji - Nowego Brunszwiku. Oczywiście
obowiązkowa fotka tablicy powitalnej, i dalej w drogę.
Nowy Brunszwik jest największą z kanadyjskich prowincji atlantyckich.
Co ciekawe - to jedyna prowincja, w której obowiązuje konstytucyjna
dwujęzyczność. Nie wiedziałem o tym, dlatego dziwiły mnie
francuskie nazwy mijanych miejscowości. Na stacji benzynowej,
gdzie uzupełniałem pustki w baku zagadnąłem kilkoro miejscowych
dzieci, śmigających wokół na rowerach. Okazało się, że w szkołach
nauka obu języków (angielskiego i francuskiego) jest obowiązkowa,
ale uczniowie mogą sobie wybrać, który język ma być wykładowym
na poszczególnych przedmiotach. I tak np. historia może być
po angielsku, ale biologia po francusku. W domu u jednej z
dziewczynek mówi się zaś w obu językach, bo mama jest anglo-,
a tata francuskojęzyczny.
Do zmierzchu było coraz bliżej, ale przed nocą chciałem koniecznie
zobaczyć wodospady Grand Falls na rzece Św. Jana. W miasteczku
Grand Falls w ostatnich promieniach zachodzącego słońca otworzył
się przede mną widok na głęboki, skalisty wąwóz i 20-metrowej
wysokości kaskadę. Niestety, miałem pecha. W stojącej powyżej
wodospadu zaporze najwyraźniej pozamykano śluzy, bo ze skalnego
progu spadało niewiele wody, co popsuło cały efekt. Ze zdjęć
wiedziałem bowiem, że Grand Falls są prawie tak widowiskowe
jak Niagara. W dodatku w motelu nad wodospadem żądano 90 dolarów
za pokój. Wyniosłem się stamtąd czym prędzej.
Sprawa była poważna, bo zrobiło się już naprawdę ciemno, a
ja czułem zmęczenie. Co gorsza, w kolejnych motelach było
również zbyt drogo. Perpsektywy rysowały się nieciekawie.
W końcu znalazłem motel, w którym cena była rozsądna. Po kolacji
i prysznicu padłem na łóżko. Czy zasnąłem? Powiedziałbym raczej,
że straciłem przytomność...
CIĄG
DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE
|