Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



SPEŁNIANIE MARZEŃ

Sprawca Naczelny




Moja mama na wieść o tym, że wybieram się na Wyspę Księcia Edwarda powiedziała: "Spełniasz moje marzenie". Miała na myśli wizytę w miejscu zamieszkania powieściowej Ani z Zielonego Wzgórza, ale ja pojechałem tam nie tylko ze względu na słynną książkę.

Pretekstem stało się spotkanie z Krzysztofem Opydo, właścicielem ośrodka wypoczynkowego na Wyspie Księcia Edwarda. W zamian za poprowadzenie kampanii reklamowej w polonijnych mediach w Toronto dostałem propozycję tygodniowego pobytu w ośrodku - za darmo. Tylko osioł nie skorzystałby z takiej okazji. Umówiliśmy się na połowę czerwca, kiedy jeszcze obłożenie nie będzie duże.
Dylematem okazał się transport. Odległość dzieląca Toronto od wyspy jest niebagatelna - 1800 km. Samolot czy samochód?, zastanawiałem sie. Pierwszy wariant dawał komfort szybkiego i wygodnego przybycia na miejsce. Drugi, mimo oczywistych trudów podróży, umożliwiał zwiedzenie sporego kawałka Kanady. Ostatecznie rozstrzygnął za mnie rynek. Okazało się, że bilet lotniczy w wybranym przeze mnie terminie był droższy niż obliczałem, i wyszło na to, że paliwo plus noclegi pochłoną mniej pieniędzy. A więc jadę samochodem!

Dzień pierwszy

Mój 13-letni golf nie jest najwygodniejszym autem świata. W dodatku nie ma klimatyzacji, a w warunkach klimatycznych wschodniej Kanady to spora uciążliwość. Ale za to silnik diesla jest ekonomiczny, a olej napędowy (jak i benzyna) tani. Minusy zostały zrównoważone przez plusy. Ze spokojnym sumieniem ruszyłem w drogę.
Życie w 10-milionowej metropolii ma to do siebie, że ruch samochodowy jest często paraliżowany korkami. Zwłaszcza na autostradach. Pechowo utknąłem właśnie w jednym z korków. Sobota od samego rana była upalna, a wilgotność powietrza wzmagała duchotę. Nie zliczę przekleństw, które padły w ciągu kilkunastu minut w naszym samochodzie. Potem udało mi się umknąć najbliższym zjazdem. Ale przebijanie się ulicami miasta pochłonęło w sumie półtorej godziny. Kiedy wróciłem na autostradę na innym odcinku, ruch był już normalny.
Podróż autostradą nie jest najlepszym sposobem na poznawanie kraju - szczególnie tak płaskiego jak wschodnia część Ontario. Za to bez wątpienia przyspiesza pokonywanie dalekich odległości. Bez żadnych niespodzianek przejechałem 500 km dzielące Toronto od Montrealu. Droga była... nudna. Ale czegóż miałem oczekiwać? Kilka postojów uprzyjemniło monotonię jazdy. Zwłaszcza nad brzegiem rzeki św. Wawrzyńca. Po drugiej stronie szerokiego rozlewiska dostrzegłem góry. A więc jednak nie jest aż tak płasko. Wcześniej, na granicy Ontario i Quebecu pstryknąłem zdjęcie tablicy powitalnej. Rytuał ten powtarzałem potem za każdym razem, wjeżdżając do kolejnej prowincji.
Quebec był dla mnie małym szokiem. Przyzwyczajony do kanadyjskiej dwujęzyczności ze zdumieniem odkryłem, że znika ona zaraz za granicą prowincji. W zasadzie wszystkie możliwe napisy były już tylko w języku francuskim. Bawiło mnie to, a trochę drażniło; nie mogłem wszak zrozumieć ich treści. Ani tego co się do mnie mówi. Wśród mieszkańców Quebecu wielu jest bowiem takich, którzy nie mówią po angielsku. Albo udają, że nie mówią. Mieszkańcy francuskojęzycznej prowincji uważają się za odrębny naród "wewnątrz federacji kanadyjskiej". Ostatnio nawet zażądali umieszczenia takiego wpisu w konstytucji.
Mimo, że większa część mieszkańców Quebecu opowiada się za pozostaniem częścią Kanady, silne są tu nastroje separatystyczne reprezentowane przez Bloc Québécois. Partia ta dąży do przejęcia z rąk rządu centralnego znacznych kompetencji w dziedzinie zarządzania prowincją. Obok niezależności w kwestiach walki z przestępczością czy ochrony środowiska, domaga się również prawa do samodzielnego występowania na arenie międzynarodowej. A jednak ponad 7-milionowa społeczność Quebecu już dwa razy odrzuciła możliwość odłączenia się od Kanady. Ostatnie referendum w tej sprawie miało miejsce w 1995 roku.
W Montrealu, największym mieście Quebecu nie zabawiłem długo. Zatrzymałem się tylko na obiad. Mój plan zakładał, że dojadę najdalej jak tylko się da przed nocą. Do stolicy prowincji, miasta Quebec dotarłem grubo po zapadnięciu zmroku. Na miejscu czekała mnie niespodzianka. Trafiłem akurat na święto narodowe - Quebec Day. Nie dość, że wszędzie trwały huczne imprezy, to motele były pełne po brzegi. Cudem udało mi się znaleźć wolny pokój, i to tani. W środku - kolejna niespodzianka. Skrzyneczka z otworem na monety, podłączona do telewizora. Instrukcja nie pozostawiała wątpliwości. Wrzucasz trzy dolary, włączasz odpowiedni kanał i oglądasz pornole. Ech, ci Francuzi. Pardon, Quebekczycy...

CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone