Znowu
film o zombies? Nie, panie i panowie, ten jest zupełnie inny.
Wprawdzie w kilku scenach snują się po ekranie stada otępiałych
pół-trupów, ale nie one są gwoździem programu. W tym filmie
chodzi o coś więcej.
Zapomnijcie o normalnym systemie wartości. Filmu "Planet
Terror" nie można oceniać według tradycyjnych kryteriów.
Okaże się bowiem, że mamy do czynienia z kretyńską fabułą
i scenami wywołującymi odruch wymiotny. Wystarczy jednak użyć
pewnego klucza, i będziemy bawić się przednio.
Tym kluczem jest z jednej strony nostalgia, z drugiej totalna
kinomania twórców. "Planet Terror" to druga część
przedsięwzięcia filmowego Quentiona Tarantino i Roberta Rodrigueza
pt. "Grindhouse". Pierwszą - "Death Proof",
mogliśmy obejrzeć pare miesięcy temu. Oryginalnie, w Stanach
Zjednoczonych oba filmy są grane jeden po drugim i tworzą
całość, spoiwem są zaś zwiastuny nieistniejących obrazów -
o mordercach na zlecenie, wilkołakach i psychopatach.
W "Planet Terror" Robert Rodriguez rozpętuje mały
armageddon za sprawą gazu bojowego, który zamienia mieszkańców
spokojnej okolicy w chodzące monstra. Wygląda to dość obrzydliwie
- ich skórę pokrywają puchnące bąble, zdeformowane twarze
przestają przypominać ludzi, a do tego budzą się w nich mordercze
instynkty. Przed gromadą zainfekowanych zombies broni się
grupka bohaterów, zabarykadowana w knajpie z grillem.
"Grindhouse" z założenia nie jest kinem wysokich
lotów. Termin ten oznacza popularne w latach 60. i 70. w USA
kina, w których pokazywano wyłącznie tanie filmy klasy B,
a nawet C. Tanie były też bilety, bo "dzieła" owe
prezentowano według systemu "dwa w cenie jednego".
Na ekranie łamano wszelkie tabu, eskalacja przemocy sięgała
zenitu, bohaterowie wypruwali sobie nawzajem flaki (dosłownie),
albo kopulowali z kim (i czym) się dało. Ożywały rozmaite
monstra, psychopaci mordowali na wyścigi, a wszystko stricte
w myśl zasady "maksimum zysków przy minimum nakładów".
Budżety filmów klasy B były faktycznie śmiesznie niskie. Ich
widzowie zresztą nie oczekiwali nic więcej.
Przedsięwzięcie Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza nawiązuje
do tego zjawiska socjologicznego. Tarantino, zwany enfant
terrible współczesnego kina, od lat demonstrował fascynację
popkulturą z dolnej półki, przerabiając ją po mistrzowsku
na filmowe arcydzieła. "Grindhouse" to coś w rodzaju
jego opus magnum. Wspólnie z Rodriguezem reżyser wskrzesił
ducha zapyziałych, brudnych sal kinowych sprzed trzydziestu
lat, serwując nam kicz, który urasta do rangi sztuki. Jest
to bowiem sztuka, nakręcić "tani" film z wielkim
budżetem. W "Planet Terror", wyreżyserowanym przez
Rodrigueza co chwilę coś wybucha, krew leje się hektolitrami,
a sztandarowym efektem specjalnym jest karabin maszynowy zamiast
nogi u zgrabnej tancerki go-go.
Z drugiej strony kopia wygląda jakby była przechodzona, a
w pewnym momencie najzwyczajniej brakuje jednej rolki (o czym
jesteśmy informowani z ekranu). To wszystko zamierzony efekt!
Rysy na obrazie, brudny dźwięk i luki w fabule miały oddać
atmosferę seansów w prawdziwych kinach grindhouse, kiedy takie
wypadki były na porządku dziennym. Mają temu służyć także
zwiastuny fikcyjnych filmów poprzedzające projekcję - niestety,
wycięte przez polskiego dystrybutora. Zbrodnią jest także
rozdzielenie obu filmów. To akurat decyzja dystrybutora międzynarodowego
The Weinstein Company, która dotyczyła wszystkich krajów nie-anglojęzycznych.
Podejrzewam, że chodziło o podwojenie zysków z projekcji.
Natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego "Death Proof"
był wyświetlany jako pierwszy, skoro w zamyśle twórców jest
drugi!
Tarantino i Rodriguez to dość niesamowity duet. Obaj panowie
mają fenomenalne wyczucie kadru, bezbłędnie prowadzą narrację,
i raz po raz dają dowód, że po prostu kochają kino. Jest to
miłość sado-masochistyczna, bo przecież większość filmów Tarantino
ocieka krwią, a i obrazy Rodrigueza (pomijając może "Małych
agentów") też są pełne przemocy i trupów. Obaj reżyserzy
znęcają się nad swoimi bohaterami, każąc im ranić, torturować,
zabijać i ginąć. Jest to jednak miłość namiętna i bezwarunkowa.
W dodatku odwzajemniona. Zarówno Tarantino, jak i Rodriguez
cieszą się statusem reżyserów kultowych; mimo że nie zabiegają
o poklask, ich mocna pozycja w branży jest od lat niezachwiana.
O pasji Roberta Rodrigueza najlepiej świadczą opowieści z
planu "Planet Terror". Reżyser montował poszczególne
sekwencje już w trakcie ich kręcenia, podkładając również
muzykę. W niektórych rolach obsadził swoich krewnych, czyniąc
z filmu coś w rodzaju przedsięwzięcia rodzinnego. Chya ta
pasja wpłynęła także na pozostałych aktorów, bo czym innym
wytłumaczyć udział w produkcji Jeffa Faheya, Michaela Biehna,
czy samego Bruce'a Willisa?
Doświadczenie uczy, że jeśli jakiś pomysł się sprawdzi, natychmiast
znajdują się epigoni. Nie ma nic złego w naśladowaniu mistrzów,
pod warunkiem, że zachowa się umiar, a naśladowców nie będzie
zbyt wielu. Jak dotąd nikomu nie udało się podrobić charakterystycznego
stylu Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, więc mogę spać spokojnie: powtórki
z "Grindhouse" raczej nie będzie.
|