Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



SZTUKA KICZU

Lucjan Bilski



 


Znowu film o zombies? Nie, panie i panowie, ten jest zupełnie inny. Wprawdzie w kilku scenach snują się po ekranie stada otępiałych pół-trupów, ale nie one są gwoździem programu. W tym filmie chodzi o coś więcej.

Zapomnijcie o normalnym systemie wartości. Filmu "Planet Terror" nie można oceniać według tradycyjnych kryteriów. Okaże się bowiem, że mamy do czynienia z kretyńską fabułą i scenami wywołującymi odruch wymiotny. Wystarczy jednak użyć pewnego klucza, i będziemy bawić się przednio.
Tym kluczem jest z jednej strony nostalgia, z drugiej totalna kinomania twórców. "Planet Terror" to druga część przedsięwzięcia filmowego Quentiona Tarantino i Roberta Rodrigueza pt. "Grindhouse". Pierwszą - "Death Proof", mogliśmy obejrzeć pare miesięcy temu. Oryginalnie, w Stanach Zjednoczonych oba filmy są grane jeden po drugim i tworzą całość, spoiwem są zaś zwiastuny nieistniejących obrazów - o mordercach na zlecenie, wilkołakach i psychopatach.
W "Planet Terror" Robert Rodriguez rozpętuje mały armageddon za sprawą gazu bojowego, który zamienia mieszkańców spokojnej okolicy w chodzące monstra. Wygląda to dość obrzydliwie - ich skórę pokrywają puchnące bąble, zdeformowane twarze przestają przypominać ludzi, a do tego budzą się w nich mordercze instynkty. Przed gromadą zainfekowanych zombies broni się grupka bohaterów, zabarykadowana w knajpie z grillem.
"Grindhouse" z założenia nie jest kinem wysokich lotów. Termin ten oznacza popularne w latach 60. i 70. w USA kina, w których pokazywano wyłącznie tanie filmy klasy B, a nawet C. Tanie były też bilety, bo "dzieła" owe prezentowano według systemu "dwa w cenie jednego". Na ekranie łamano wszelkie tabu, eskalacja przemocy sięgała zenitu, bohaterowie wypruwali sobie nawzajem flaki (dosłownie), albo kopulowali z kim (i czym) się dało. Ożywały rozmaite monstra, psychopaci mordowali na wyścigi, a wszystko stricte w myśl zasady "maksimum zysków przy minimum nakładów". Budżety filmów klasy B były faktycznie śmiesznie niskie. Ich widzowie zresztą nie oczekiwali nic więcej.
Przedsięwzięcie Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza nawiązuje do tego zjawiska socjologicznego. Tarantino, zwany enfant terrible współczesnego kina, od lat demonstrował fascynację popkulturą z dolnej półki, przerabiając ją po mistrzowsku na filmowe arcydzieła. "Grindhouse" to coś w rodzaju jego opus magnum. Wspólnie z Rodriguezem reżyser wskrzesił ducha zapyziałych, brudnych sal kinowych sprzed trzydziestu lat, serwując nam kicz, który urasta do rangi sztuki. Jest to bowiem sztuka, nakręcić "tani" film z wielkim budżetem. W "Planet Terror", wyreżyserowanym przez Rodrigueza co chwilę coś wybucha, krew leje się hektolitrami, a sztandarowym efektem specjalnym jest karabin maszynowy zamiast nogi u zgrabnej tancerki go-go.
Z drugiej strony kopia wygląda jakby była przechodzona, a w pewnym momencie najzwyczajniej brakuje jednej rolki (o czym jesteśmy informowani z ekranu). To wszystko zamierzony efekt! Rysy na obrazie, brudny dźwięk i luki w fabule miały oddać atmosferę seansów w prawdziwych kinach grindhouse, kiedy takie wypadki były na porządku dziennym. Mają temu służyć także zwiastuny fikcyjnych filmów poprzedzające projekcję - niestety, wycięte przez polskiego dystrybutora. Zbrodnią jest także rozdzielenie obu filmów. To akurat decyzja dystrybutora międzynarodowego The Weinstein Company, która dotyczyła wszystkich krajów nie-anglojęzycznych. Podejrzewam, że chodziło o podwojenie zysków z projekcji. Natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego "Death Proof" był wyświetlany jako pierwszy, skoro w zamyśle twórców jest drugi!
Tarantino i Rodriguez to dość niesamowity duet. Obaj panowie mają fenomenalne wyczucie kadru, bezbłędnie prowadzą narrację, i raz po raz dają dowód, że po prostu kochają kino. Jest to miłość sado-masochistyczna, bo przecież większość filmów Tarantino ocieka krwią, a i obrazy Rodrigueza (pomijając może "Małych agentów") też są pełne przemocy i trupów. Obaj reżyserzy znęcają się nad swoimi bohaterami, każąc im ranić, torturować, zabijać i ginąć. Jest to jednak miłość namiętna i bezwarunkowa. W dodatku odwzajemniona. Zarówno Tarantino, jak i Rodriguez cieszą się statusem reżyserów kultowych; mimo że nie zabiegają o poklask, ich mocna pozycja w branży jest od lat niezachwiana.
O pasji Roberta Rodrigueza najlepiej świadczą opowieści z planu "Planet Terror". Reżyser montował poszczególne sekwencje już w trakcie ich kręcenia, podkładając również muzykę. W niektórych rolach obsadził swoich krewnych, czyniąc z filmu coś w rodzaju przedsięwzięcia rodzinnego. Chya ta pasja wpłynęła także na pozostałych aktorów, bo czym innym wytłumaczyć udział w produkcji Jeffa Faheya, Michaela Biehna, czy samego Bruce'a Willisa?
Doświadczenie uczy, że jeśli jakiś pomysł się sprawdzi, natychmiast znajdują się epigoni. Nie ma nic złego w naśladowaniu mistrzów, pod warunkiem, że zachowa się umiar, a naśladowców nie będzie zbyt wielu. Jak dotąd nikomu nie udało się podrobić charakterystycznego stylu Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, więc mogę spać spokojnie: powtórki z "Grindhouse" raczej nie będzie.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone