CZĘŚĆ
TRZECIA - W POPRZEDNIM NUMERZE
Zastanawiając
się, na którą wyspę z archipelagu Dodekanezu jeszcze popłynąć,
wybraliśmy Chalki. Na początek pewna drobna uwaga.
W zależności od opracowań można się spotkać z różną pisownią
nazwy tej wysepki - Halki, bądź Chalki. Wybieram tę drugą.
Dlaczego Chalki? Po pierwsze, to wyspa położona blisko Rodos
- więc rejs nie byłby nazbyt długi i drogi. Po drugie, to
jedna z najmniejszych zaludnionych wysp greckich - i to samo
w sobie było już bardzo ciekawe. Po trzecie, to miejsce omijane
przez turystów, ciche, niezakłócone tępą "masówką".
Najpierw musieliśmy się dostać do portu, z którego odpływają
statki na tę wysepkę. Jest tylko jeden, który odpływa z Kamiros
Skala po południu. Do tej miejscowości dojeżdża tylko jeden
autobus dziennie. Podwozi ludzi właśnie na statek. Nie trzeba
kupować biletów - te są sprzedawane dopiero na stateczku.
Grecy po serii tragicznych wypadków prowadzą rygorystyczny
system sprzedaży biletów. Wszystko odbywa się rzekomo pod
kontrolą komputera, każdy bilet jest podobno ściśle ewidencjonowany.
Otóż na stateczku na Chalki bilety były sprzedawane z rączki
do rączki, pieniądze szły prosto do portfela kapitana, nie
dostałem żadnego kwitka. Dziki Zachód.
Na naszej łajbie było kilku Greków z wielkimi torbami pełnymi
zakupów na parę dni, były też skrzynki z owocami, materiały
na jakąś budowę, dwa samochody i może z dziesięciu turystów.
Rejs był ciekawy. Ze statku można było podziwiać kolejną twierdzę
Joannitów - w Kamiros Skala. Pierwszy raz w życiu widziałem
też delfiny, niestety były bardzo daleko. Po półtoragodzinnym
rejsie dotarliśmy wreszcie do portu. Pierwsze wrażenie było
takie, że Chalki to jakby miniaturka Simi. Takie same domki,
ale po prostu było ich zdecydowanie mniej. Sama zatoczka była
też o wiele mniejsza, niż ta na Simi.
Petro - szara eminencja wyspy
W planach mieliśmy pobyt na Chalki, nocleg i następnego dnia
powrót jedynym dostępnym statkiem o 6.00 rano. Pobyt zaczęliśmy
od poszukiwania noclegu. Wybraliśmy się na mały spacerek z
zamiarem znalezienia domu z napisem "wolne pokoje".
Ku naszemu zdumieniu niczego takiego nie było. Zaniepokojeni
zatrzymaliśmy w pewnym momencie pewną nobliwą damę. Okazało
się, że to Angielka. Najpierw zapytała, czy jesteśmy Niemcami.
Gdy usłyszała, że nie - odpowiedziała z ulgą: "to znacznie
lepiej, mój pierwszy chłopak był Polakiem. To było setki lat
temu".
W trakcie sympatycznej konwersacji napatoczył się nam starszy
pan. Miał na imię Petro. Powiedział, że za 30 euro daje nam
pokój. W porządku - sprawa załatwiona. Szybko okazało się,
że Petro to na Chalki szara eminencja. Oczywiście wszystkich
zna - co nie jest trudne, zważywszy, że wyspa ma 220 mieszkańców.
Ale Petro był dosłownie na każdym kroku! Szliśmy do knajpy
- on tam był, spacerowaliśmy - obserwował nas, robiliśmy zakupy
w spożywczaku, na zewnątrz był Petro. Sympatyczny starszy
pan, który prawdopodobnie całymi dniami nie ma specjalnie
nic do roboty, więc chodzi po mieście i "trzyma rękę
na pulsie".
Enklawa spokoju
Szybko okazało się, że nasze plany to jedno, a rzeczywistość
- to drugie. Bardzo chcieliśmy odwiedzić klasztor położony
na drugim skraju wyspy. Obliczyliśmy, że będzie to kilkugodzinny
spacer. Tymczasem już w okolicach 19.00 robiło się szaro.
To przecież już październik - więc ze spaceru nici, a powrót
na Rodos już o świcie. Okazało się jednak, że mieliśmy więcej
szczęścia niż rozumu. Przypłynęliśmy na wyspę w czwartek,
a piątek był jedynym dniem w tygodniu, w którym z Chalki odpływały
dwa statki - o 6.00 i 20.00. Oczywiście zdecydowaliśmy się
wracać tym drugim i eskapadę na drugi koniec wyspy przełożyliśmy
na drugi dzień naszego pobytu. Dzięki temu mieliśmy cudowne
popołudnie - niezakłócone najmniejszym choćby śladem pośpiechu.
Najpierw wybraliśmy się ż żoną na plażę Pondamos. Jest to
miejsce oddalone o kilka minut od centrum miasteczka. Skrawek
kamienistej plaży z darmowymi leżakami, na której wylegiwało
się może dziesięć osób - i do tego absolutnie czysta woda
bez najmniejszej fali. Po kąpieli poszliśmy sobie wzdłuż brzegu
w stronę cmentarza. Minęliśmy niezwykle charakterystyczną
dla tych stron kapliczkę. Słońce chyliło się ku zachodowi,
więc wspięliśmy się na wzgórze z wiatrakami - całkiem podobne
do tego z Simi. Z góry podziwialiśmy zachód słońca. W drodze
powrotnej minęliśmy lotnisko dla helikopterów. To strategiczne
miejsce. W przypadku jakichkolwiek nagłych wypadków jedynie
drogą lotniczą można ewakuować ludzi do szpitala na Rodos.
Na Chalki jest wprawdzie przychodnia, ale bardziej przypomina
nasze apteki niż gabinety lekarskie. Idąc w stronę domostw
minęliśmy jeszcze jeden charakterystyczny punkt na wyspie
- jednostkę wojskową. Była to chata, w której siedziało kilku
hałasujących żołnierzy. Obok domku, w ogródku stało jakieś
śmiercionośne narzędzie przykryte płachtą. Jak mi się zdaje,
mogło to być działko przeciwlotnicze. Nad całością dumnie
powiewała grecka flaga.
Klasztor - czyli tam i z powrotem
Wieczór na Chalki to wyjątkowe przeżycie. Przede wszystkim
wszędzie panowała CISZA. Żadnych tancbud, żadnych głośnych
klubów. Myślę, że gdyby ktoś głośno się zachowywał, to zostałby
wyproszony. Usiedliśmy z żoną w jednej z knajpek - na promenadzie
tuż nad brzegiem morza. Oczywiście napatoczył się Petro. W
ten sposób spędziliśmy pierwszą cześć wieczoru. Później wzięliśmy
butelkę wina i poszliśmy sobie na plażę, pozbywszy się uprzednio
kłopotliwego kompana. Po powrocie żona poszła spać, a ja z
Petro osuszyłem do końca flaszeczkę...
Pobudkę zarządziłem bardzo wcześnie - o świcie. Przed nami
był długi spacer do klasztoru świętego Jana na drugim końcu
wyspy. Szliśmy jedyną drogą z prawdziwego zdarzenia na wyspie,
zbudowaną za pieniądze amerykańskich emigrantów z Chalki.
Wśród piania kogutów doszliśmy do opuszczonej wioski Chorio.
Wygląda ona bardzo smutno. To popadające w ruinę domki. Żyli
w nich ludzie w XIX i do połowy XX wieku. Wynieśli się stąd
- bo i po co tu żyć? Najbardziej okazałą budowlą w wiosce
jest oczywiście kościół. W środku są ponoć cenne freski, lecz
niczego nie mogliśmy zobaczyć, bo drzwi były zamknięte. Nie
udało nam się również wejść na kolejny na Dodekanezie zamek
Joannitów. Robił niezwykle okazałe wrażenie. Lecz najzwyczajniej
w świecie nie znaleźliśmy do niego drogi. Bardzo przygnębiający
jest cmentarz w Chorio. Stoją tam zapomniane i zapadające
się groby.
Dziwnym trafem złapaliśmy stopa. Jechaliśmy bodaj jedynym
samochodem, który wyruszył drogą wzdłuż wyspy. Tym sposobem
w klasztorze świętego Jana wylądowaliśmy jeszcze rano. Powitała
nas para wiekowych Greków. Mocna kawa, trochę zwiedzania...
i tyle. Miejsce to świetnie nadaje się do tego, by się wyciszyć,
zapomnieć o całym świecie. Tym bardziej, że w tutejszych celach
można nocować. Opłata to dobrowolny datek.
Nie było właściwie czego zwiedzać. Nasz kierowca po długiej
pogawędce z miejscowymi wziął nas z powrotem do samochodu
- i wróciliśmy. Do dziś nie mamy pojęcia po co ten człowiek
tam pojechał, ale dzięki niemu za darmo odbyliśmy podróż.
Trzeba wiedzieć, że za pokonanie dystansu kilku kilometrów
w jedną i drugą stronę właściciel jedynej na wyspie taksówki
kasuje ponad 30 euro!
Brytyjska "kolonia"
W mieście wylądowaliśmy grubo przed czasem. Jedyne co nam
zostało - to kolejna wizyta na plaży i szwędanie się po okolicy.
Alejkę z knajpkami można pokonać w 5 minut, drugie tyle zabiera
kręcenie się między domami. Po dwóch "kursach" znaliśmy
już chyba każdy zakątek i wszystkie twarze na wyspie.
Jest tu kilka luksusowych rezydencji. Oczywiście nie są to
wielkie domy. Mają jednak wspaniały klimat. Okna i werandy
zawsze wychodzą w stronę zatoki. Z niektórych werand można
wyjść prosto do morza. Umożliwiają to drabinki, takie jak
w basenach. Po prostu marzenie. Jednak nie mieszkają tam Grecy.
Są to wille wykupione i wyremontowane przez angielskie biura
turystyczne. Na każdej można znaleźć tabliczkę z nazwą willi,
logo biura - np. "Direct Greece", które jest jej
właścicielem i numer telefonu... w Londynie. Domki wynajmują
Brytyjczycy. Od kwietnia do listopada całymi tygodniami spędzają
tu urlopy. Biorąc pod uwagę, że na wyspie naprawdę brakuje
wystrzałowych atrakcji, to są to iście pustelnicze wakacje.
Rdzenni mieszkańcy są niesamowicie życzliwi. Zobaczyłem na
przykład starszego pana, który złapał oktapusy - czyli małe
ośmiornice. Zrobiłem mu zdjęcie. Gdy zobaczył, że się nim
interesuję zaczął pokazywać, że będzie miał pyszny obiad.
Był dumny. Inny facet, wyglądający na wilka morskiego, złowił
oktapusa czymś w rodzaju trzymetrowych wideł. Ten również
pozował i puszył się dłuższą chwilę. Takich drobnych przykładów
otwartości było więcej. Ludzie żyją tu jakby w innym świecie.
Przede wszystkim wolniej. W jednej z knajp zobaczyłem na przykład
młodego człowieka, który grał ludową muzykę na jakimś dziwnym
instrumencie. On tego nie robił po to, żeby mu ktoś wrzucił
pieniądze do kapelusza, on po prostu grał dla siebie. Nikt
go nawet nie słuchał, bo nikogo nie było wtedy w tej knajpie.
Nie oznacza to, że życie na Chalki jest sielanką. Niektórzy
ostro tu zasuwają. W jednym z lokali spotkaliśmy Polkę! Pracowała
w kuchni. Dostała pracę z biura pośrednictwa pracy w Atenach.
Mówiła, że nie jest lekko. Z zewnątrz wygląda to na sielankę,
ale w rzeczywistości życie na wyspie do łatwych nie należy.
Mimo to Chalki jak widać przyciąga nie tylko tych, którzy
chcą tu odpoczywać, ale i tych którzy szukają pracy. Przy
okazji dowiedzieliśmy się, że byliśmy pierwszymi Polakami,
których ta dziewczyna spotkała na wyspie.
Niestety (na szczęście?) rozwój turystyki jest tu bardzo utrudniony.
Jest jeden bardzo prozaiczny powód. Wyspa nie ma wody. Cały
zapas musi być dowożony statkiem. Byłem świadkiem takiego
transportu. Z łajby wyjmowane są gumowe węże, które podłączane
zostają do systemu kanalizacji. I tak co kilka dni.
|