Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



WYSPA CUDÓW - CZĘŚĆ IV

Paweł Oses




CZĘŚĆ TRZECIA - W POPRZEDNIM NUMERZE

Zastanawiając się, na którą wyspę z archipelagu Dodekanezu jeszcze popłynąć, wybraliśmy Chalki. Na początek pewna drobna uwaga. W zależności od opracowań można się spotkać z różną pisownią nazwy tej wysepki - Halki, bądź Chalki. Wybieram tę drugą.

Dlaczego Chalki? Po pierwsze, to wyspa położona blisko Rodos - więc rejs nie byłby nazbyt długi i drogi. Po drugie, to jedna z najmniejszych zaludnionych wysp greckich - i to samo w sobie było już bardzo ciekawe. Po trzecie, to miejsce omijane przez turystów, ciche, niezakłócone tępą "masówką".
Najpierw musieliśmy się dostać do portu, z którego odpływają statki na tę wysepkę. Jest tylko jeden, który odpływa z Kamiros Skala po południu. Do tej miejscowości dojeżdża tylko jeden autobus dziennie. Podwozi ludzi właśnie na statek. Nie trzeba kupować biletów - te są sprzedawane dopiero na stateczku. Grecy po serii tragicznych wypadków prowadzą rygorystyczny system sprzedaży biletów. Wszystko odbywa się rzekomo pod kontrolą komputera, każdy bilet jest podobno ściśle ewidencjonowany. Otóż na stateczku na Chalki bilety były sprzedawane z rączki do rączki, pieniądze szły prosto do portfela kapitana, nie dostałem żadnego kwitka. Dziki Zachód.
Na naszej łajbie było kilku Greków z wielkimi torbami pełnymi zakupów na parę dni, były też skrzynki z owocami, materiały na jakąś budowę, dwa samochody i może z dziesięciu turystów. Rejs był ciekawy. Ze statku można było podziwiać kolejną twierdzę Joannitów - w Kamiros Skala. Pierwszy raz w życiu widziałem też delfiny, niestety były bardzo daleko. Po półtoragodzinnym rejsie dotarliśmy wreszcie do portu. Pierwsze wrażenie było takie, że Chalki to jakby miniaturka Simi. Takie same domki, ale po prostu było ich zdecydowanie mniej. Sama zatoczka była też o wiele mniejsza, niż ta na Simi.

Petro - szara eminencja wyspy

W planach mieliśmy pobyt na Chalki, nocleg i następnego dnia powrót jedynym dostępnym statkiem o 6.00 rano. Pobyt zaczęliśmy od poszukiwania noclegu. Wybraliśmy się na mały spacerek z zamiarem znalezienia domu z napisem "wolne pokoje". Ku naszemu zdumieniu niczego takiego nie było. Zaniepokojeni zatrzymaliśmy w pewnym momencie pewną nobliwą damę. Okazało się, że to Angielka. Najpierw zapytała, czy jesteśmy Niemcami. Gdy usłyszała, że nie - odpowiedziała z ulgą: "to znacznie lepiej, mój pierwszy chłopak był Polakiem. To było setki lat temu".
W trakcie sympatycznej konwersacji napatoczył się nam starszy pan. Miał na imię Petro. Powiedział, że za 30 euro daje nam pokój. W porządku - sprawa załatwiona. Szybko okazało się, że Petro to na Chalki szara eminencja. Oczywiście wszystkich zna - co nie jest trudne, zważywszy, że wyspa ma 220 mieszkańców. Ale Petro był dosłownie na każdym kroku! Szliśmy do knajpy - on tam był, spacerowaliśmy - obserwował nas, robiliśmy zakupy w spożywczaku, na zewnątrz był Petro. Sympatyczny starszy pan, który prawdopodobnie całymi dniami nie ma specjalnie nic do roboty, więc chodzi po mieście i "trzyma rękę na pulsie".

Enklawa spokoju

Szybko okazało się, że nasze plany to jedno, a rzeczywistość - to drugie. Bardzo chcieliśmy odwiedzić klasztor położony na drugim skraju wyspy. Obliczyliśmy, że będzie to kilkugodzinny spacer. Tymczasem już w okolicach 19.00 robiło się szaro. To przecież już październik - więc ze spaceru nici, a powrót na Rodos już o świcie. Okazało się jednak, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Przypłynęliśmy na wyspę w czwartek, a piątek był jedynym dniem w tygodniu, w którym z Chalki odpływały dwa statki - o 6.00 i 20.00. Oczywiście zdecydowaliśmy się wracać tym drugim i eskapadę na drugi koniec wyspy przełożyliśmy na drugi dzień naszego pobytu. Dzięki temu mieliśmy cudowne popołudnie - niezakłócone najmniejszym choćby śladem pośpiechu.
Najpierw wybraliśmy się ż żoną na plażę Pondamos. Jest to miejsce oddalone o kilka minut od centrum miasteczka. Skrawek kamienistej plaży z darmowymi leżakami, na której wylegiwało się może dziesięć osób - i do tego absolutnie czysta woda bez najmniejszej fali. Po kąpieli poszliśmy sobie wzdłuż brzegu w stronę cmentarza. Minęliśmy niezwykle charakterystyczną dla tych stron kapliczkę. Słońce chyliło się ku zachodowi, więc wspięliśmy się na wzgórze z wiatrakami - całkiem podobne do tego z Simi. Z góry podziwialiśmy zachód słońca. W drodze powrotnej minęliśmy lotnisko dla helikopterów. To strategiczne miejsce. W przypadku jakichkolwiek nagłych wypadków jedynie drogą lotniczą można ewakuować ludzi do szpitala na Rodos. Na Chalki jest wprawdzie przychodnia, ale bardziej przypomina nasze apteki niż gabinety lekarskie. Idąc w stronę domostw minęliśmy jeszcze jeden charakterystyczny punkt na wyspie - jednostkę wojskową. Była to chata, w której siedziało kilku hałasujących żołnierzy. Obok domku, w ogródku stało jakieś śmiercionośne narzędzie przykryte płachtą. Jak mi się zdaje, mogło to być działko przeciwlotnicze. Nad całością dumnie powiewała grecka flaga.

Klasztor - czyli tam i z powrotem

Wieczór na Chalki to wyjątkowe przeżycie. Przede wszystkim wszędzie panowała CISZA. Żadnych tancbud, żadnych głośnych klubów. Myślę, że gdyby ktoś głośno się zachowywał, to zostałby wyproszony. Usiedliśmy z żoną w jednej z knajpek - na promenadzie tuż nad brzegiem morza. Oczywiście napatoczył się Petro. W ten sposób spędziliśmy pierwszą cześć wieczoru. Później wzięliśmy butelkę wina i poszliśmy sobie na plażę, pozbywszy się uprzednio kłopotliwego kompana. Po powrocie żona poszła spać, a ja z Petro osuszyłem do końca flaszeczkę...
Pobudkę zarządziłem bardzo wcześnie - o świcie. Przed nami był długi spacer do klasztoru świętego Jana na drugim końcu wyspy. Szliśmy jedyną drogą z prawdziwego zdarzenia na wyspie, zbudowaną za pieniądze amerykańskich emigrantów z Chalki. Wśród piania kogutów doszliśmy do opuszczonej wioski Chorio. Wygląda ona bardzo smutno. To popadające w ruinę domki. Żyli w nich ludzie w XIX i do połowy XX wieku. Wynieśli się stąd - bo i po co tu żyć? Najbardziej okazałą budowlą w wiosce jest oczywiście kościół. W środku są ponoć cenne freski, lecz niczego nie mogliśmy zobaczyć, bo drzwi były zamknięte. Nie udało nam się również wejść na kolejny na Dodekanezie zamek Joannitów. Robił niezwykle okazałe wrażenie. Lecz najzwyczajniej w świecie nie znaleźliśmy do niego drogi. Bardzo przygnębiający jest cmentarz w Chorio. Stoją tam zapomniane i zapadające się groby.
Dziwnym trafem złapaliśmy stopa. Jechaliśmy bodaj jedynym samochodem, który wyruszył drogą wzdłuż wyspy. Tym sposobem w klasztorze świętego Jana wylądowaliśmy jeszcze rano. Powitała nas para wiekowych Greków. Mocna kawa, trochę zwiedzania... i tyle. Miejsce to świetnie nadaje się do tego, by się wyciszyć, zapomnieć o całym świecie. Tym bardziej, że w tutejszych celach można nocować. Opłata to dobrowolny datek.
Nie było właściwie czego zwiedzać. Nasz kierowca po długiej pogawędce z miejscowymi wziął nas z powrotem do samochodu - i wróciliśmy. Do dziś nie mamy pojęcia po co ten człowiek tam pojechał, ale dzięki niemu za darmo odbyliśmy podróż. Trzeba wiedzieć, że za pokonanie dystansu kilku kilometrów w jedną i drugą stronę właściciel jedynej na wyspie taksówki kasuje ponad 30 euro!

Brytyjska "kolonia"

W mieście wylądowaliśmy grubo przed czasem. Jedyne co nam zostało - to kolejna wizyta na plaży i szwędanie się po okolicy. Alejkę z knajpkami można pokonać w 5 minut, drugie tyle zabiera kręcenie się między domami. Po dwóch "kursach" znaliśmy już chyba każdy zakątek i wszystkie twarze na wyspie.
Jest tu kilka luksusowych rezydencji. Oczywiście nie są to wielkie domy. Mają jednak wspaniały klimat. Okna i werandy zawsze wychodzą w stronę zatoki. Z niektórych werand można wyjść prosto do morza. Umożliwiają to drabinki, takie jak w basenach. Po prostu marzenie. Jednak nie mieszkają tam Grecy. Są to wille wykupione i wyremontowane przez angielskie biura turystyczne. Na każdej można znaleźć tabliczkę z nazwą willi, logo biura - np. "Direct Greece", które jest jej właścicielem i numer telefonu... w Londynie. Domki wynajmują Brytyjczycy. Od kwietnia do listopada całymi tygodniami spędzają tu urlopy. Biorąc pod uwagę, że na wyspie naprawdę brakuje wystrzałowych atrakcji, to są to iście pustelnicze wakacje.
Rdzenni mieszkańcy są niesamowicie życzliwi. Zobaczyłem na przykład starszego pana, który złapał oktapusy - czyli małe ośmiornice. Zrobiłem mu zdjęcie. Gdy zobaczył, że się nim interesuję zaczął pokazywać, że będzie miał pyszny obiad. Był dumny. Inny facet, wyglądający na wilka morskiego, złowił oktapusa czymś w rodzaju trzymetrowych wideł. Ten również pozował i puszył się dłuższą chwilę. Takich drobnych przykładów otwartości było więcej. Ludzie żyją tu jakby w innym świecie. Przede wszystkim wolniej. W jednej z knajp zobaczyłem na przykład młodego człowieka, który grał ludową muzykę na jakimś dziwnym instrumencie. On tego nie robił po to, żeby mu ktoś wrzucił pieniądze do kapelusza, on po prostu grał dla siebie. Nikt go nawet nie słuchał, bo nikogo nie było wtedy w tej knajpie.
Nie oznacza to, że życie na Chalki jest sielanką. Niektórzy ostro tu zasuwają. W jednym z lokali spotkaliśmy Polkę! Pracowała w kuchni. Dostała pracę z biura pośrednictwa pracy w Atenach. Mówiła, że nie jest lekko. Z zewnątrz wygląda to na sielankę, ale w rzeczywistości życie na wyspie do łatwych nie należy. Mimo to Chalki jak widać przyciąga nie tylko tych, którzy chcą tu odpoczywać, ale i tych którzy szukają pracy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że byliśmy pierwszymi Polakami, których ta dziewczyna spotkała na wyspie.
Niestety (na szczęście?) rozwój turystyki jest tu bardzo utrudniony. Jest jeden bardzo prozaiczny powód. Wyspa nie ma wody. Cały zapas musi być dowożony statkiem. Byłem świadkiem takiego transportu. Z łajby wyjmowane są gumowe węże, które podłączane zostają do systemu kanalizacji. I tak co kilka dni.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone