Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



KRÓL RYSZARD BONASKI

Vice Sprawca




Nigdy nie byłem fanem Richarda Bony. Jego dwie płyty, które znam wcale mnie nie zatrzymały na długo przy sobie. Nic mnie w tej muzyce jakoś nie powalało. Jednak na koncercie w auli uniwersyteckiej w Poznaniu byłem wprost oszołomiony. Teraz już wiem. Richard Bona to geniusz i to co najmniej potrójny.

Legenda jaka towarzyszy temu muzykowi jest zadziwiająca. Oto dzieciak z Kamerunu uczył się grać na każdym instrumencie, jaki wpadł mu w ręce. Gdy trafił w końcu do jakiegoś klubu jazzowego (skoro kluby jazzowe są nawet w Polsce, to nie ma się co dziwić, że w Kamerunie też), jakiś gość był tak zachwycony jego grą, że podarował mu całą swoją kolekcję płyt - w sumie pół tysiąca tytułów. Bona wrzucił pierwszy lepszy do swojego odtwarzacza. Okazało się, że to płyta Jaco Pastoriusa. Wtedy zdecydował, że będzie basistą. Przeniósł się do Paryża, potem do Nowego Jorku. Grał z największymi gigantami jazzu - Joe Zawinulem, do Polski trafił z zespołem Pata Metheny'ego. Oczywiście grał na basie, ale też udzielał się wokalnie. Od paru lat sam jest gwiazdą, z którą mało kto może się równać. Idąc na koncert miałem tego świadomość, ale dopiero na miejscu zrozumiałem dlaczego tak jest.
Występ zaczął się bez Bony. Piątka towarzyszących muzyków nie tyle grała, co raczej "kładła" plamy dźwiękowe. To było jakby przygotowywanie tła do tego, co miało nastąpić. Dopiero do wyciszonej w ten sposób publiczności wyszedł Bona. Oczywiście od razu pojawił się aplauz, jednak muzycznie klimat zmieniał się bardzo powoli. To było jakby pierwsze oblicze tego koncertu - bardzo spokojne granie, a przede wszystkim śpiewanie. Bona oczarowywał publiczność swoim wokalem. Jego głos jest niezwykły Invocation. Można by rzec, że jest na wskroś afrykański. Zadziwiająca barwa nie chce się kojarzyć inaczej. Ale to nie tylko cepeliowski koloryt. Facet naprawdę potrafi śpiewać. Najbardziej pokazał to w nastrojowych balladach. Miały ascetyczną aranżację. Często jedynym podkładem instrumentalnym był bas Bony, który sam sobie "podgrywał". To było jakby z innego świata. Śpiew był tak delikatny i tak cichy, że można było odnieść wrażenie, że o załamaniu dźwięku decyduje drżenie powiek wokalisty. Wszystko było niesamowicie ulotne, jak piórko na wietrze.
Publiczność potrafiła się zdyscyplinować. Na sali była cisza jak makiem zasiał - a Bona snuł swoją opowieść. Niestety nie wiem o czym, bo jak zwykle śpiewał w swoim ojczystym dialekcie. Był to wspaniały pokaz ogromnej wrażliwości i sprawności wokalnej. Ale artysta nie przesadzał z tym, by nie znudzić słuchaczy. Dlatego swój wokal prezentował też w nieco inny sposób. W jednym z kawałków nagrywał swój głos na magnetofon wielościeżkowy, zapętlając podkład. Stworzył w ten sposób wielogłosową strukturę, na której później dopiero "wariował". To oczywiście nic oryginalnego. Wystarczy przypomnieć sobie wyczyny Bobbie'go McFerrina, czy naszej Urszuli Dudziak - ale publiczność to lubi i wszyscy doskonale się przy tym bawili.
Drugie oblicze wieczoru miało już wymiar bardziej "czadowy". To fenomenalny popis instrumentalnej sprawności wszystkich muzyków. Żywiołowe kawałki, które swoim często funkowym pulsem porywały mnie bez reszty. Kawał rzetelnego solidnego jazzu Djombwe.
Znam wielu różnych basistów, zachwycam się często "klangami" Marcusa Millera, czy Victora Wootena, ale pierwszy raz zobaczyłem na żywo kogoś grającego w ten sposób. To były "czary z basu". Istne cuda, które mnie autentycznie zdumiały. Trzeba to przyznać - Bona jest genialnym instrumentalistą. Ale nie sam jeden. Jego muzycy również pokazali klasę. Było to prawdziwie kosmopolityczne towarzystwo. Saksofonista ze Stanów, klawiszowiec z Holandii, perkusista z Kuby, perkusjonista z Kolumbii oraz gitarzysta z Brazylii. Wszyscy byli świetni, ale furorę zrobił Kolumbijczyk. Najpierw wprawił w osłupienie kilkaset osób swoją solówką na... marakasach. Marakasy to jakby dziecięce grzechotki, tyle że używane przez profesjonalnych perkusjonistów do robienia "sz-sz". Perkusjonista Bony wyniósł robienie "sz-sz" do rangi wirtuozerii. Najpierw "mieszał" marakas z prawej z marakasem z lewej ręki. Wywijał najdziwniejsze figury rytmiczne, których pojęcie umykało nawet absolwentom uczelni muzycznych. Potem zamienił to w "wyścig". Machał marakasami z taką żywiołowością, że osobiście padłbym z wyczerpania po trzech sekundach. Jego popis był baaardzo długi. Istny grzechotkowy miotacz ognia. Publiczność wyła z zachwytu, a ja razem z nią. Drugi raz rozwalił wszystkich solówką na kongach. To z kolei długie bębny w które uderza się dłońmi. Jak ja mam opisać to, co zrobił ten facet? Jeśli marakasy były miotaczem ognia, to tutaj była wojna nuklearna. Facet grzmotał w te swoje bębny z prędkością szybszą niż karabinu maszynowego, i zrobił z tego trwające kilka minut dzieło! To była ekstaza...
Wróćmy do Bony. Ustaliliśmy już, że to genialny wokalista i genialny basista. Zostało jeszcze jedno. Jest on również genialnym showmanem. Publiczność jadła mu z ręki. Tysiąc - a może więcej osób - miał w swojej kieszeni. Robił z ludźmi co chciał. Żartował, drwił, nawet obrażał - ale ani razu nie przekroczył granicy, poza którą żart zamienia się w sztubacki kawał. W którymś na przykład momencie kazał publiczności śpiewać "mam-booo" Bisso Baba z utworu "Bisso Baba" z płyty "Reverence". To oczywiście zgrany chwyt, w sam raz na jakiś plebejski festiwal piosenki w Opolu. Tyle, że w którymś momencie Bona mówi: "a teraz same panie". Po chwili: "Dobra, a teraz tylko kobiety po 40-tce. No jak to? Przecież wiem, że tu jesteście!" No i ludzie szaleją. Kiedy indziej mówił, że w poprzednim wcieleniu był królową Boną. "Właściwie powinienem nazywać się Ryszard Bonaski" - żartował czarny jak heban muzyk, a publiczność pokładała się ze śmiechu. No i tak to było. Dużo wspaniałej muzyki i humoru. Piękny koncert, wart naprawdę dużych pieniędzy.
Jeśli o pieniądzach mowa, to trzeba wspomnieć jeszcze o jednym. Koncert miał być poprzedzony ceremonią wręczenia nagród dla sponsorów kultury. To miała być uroczysta gala rozdania "Atlasów". Nagroda ma już swoją, chyba całkiem niemałą renomę. Osobiście nie lubię tego typu oficjałek, ale ta mnie rozwaliła. W auli uniwersyteckiej pierwsze rzędy zajęte przez "vip-ów". Szefowie instytucji kulturalnych, artyści, słowem śmiało można stwierdzić - poznańska śmietanka towarzyska. Na scenę wychodzi Jerzy Gumny - gość, który te statuetki wręcza od lat. Zaczyna jak zwykle z pompą. Po czym po paru zdaniach mówi: "ponieważ nie przyznajemy drugiej i trzeciej nagrody, w tym roku Atlasa nie będzie".
Brawo! Uwielbiam kije włożone w mrowisko! Może to komuś da do myślenia. Słowa uznania za odwagę. Szkoda, że w sumie to dość smutne. Ale jednak Bona mimo wszystko do Poznania przyjechał. Może ze sponsorami kultury nie jest jeszcze tak źle?

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone