Jeśli jesteście przeciętnymi zjadaczami popcornu, zakończcie
lekturę recenzji na tych słowach. Ten film nie jest dla was.
Nic z niego nie zrozumiecie, wynudzicie się, kto wie - może
nawet będziecie żądać zwrotu pieniędzy. Idźcie sobie na "Straszny
film" albo coś w stylu "zabili go i uciekł".
Na premierę "Solaris" parę osób czekało
z napięciem. Wśród nich sam reżyser, Steven Soderbergh. Facet
autentycznie bał się, jak na jego film zareaguje autor literackiego
pierwowzoru, Stanisław Lem. Jak słyszałem, Mistrz dał mu swoje
błogosławieństwo. Ja też czekałem z niecierpliwością. Chyba
się nie zawiodłem. Piszę "chyba", bo właściwie do
końca nie wiem. Przeżywam film ciągle od nowa i ciągle się
nad nim zastanawiam.
Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, to nie jest obraz science
fiction. Oczywiście mamy w nim stację kosmiczną, kombinezony
astronautów, obcą planetę i niewytłumaczalne zjawiska, ale
to tylko tło. Tak naprawdę chodzi o ludzkie marzenia, te najbardziej
skrywane. I wyrzuty sumienia. I jeszcze o szansę na naprawienie
tragicznych błędów z przeszłości.
Soderbergh sporo rzeczy pozmieniał, ale to było chyba nieuniknione.
Jeszcze się taki nie narodził, co przeniósłby na ekran prozę
Lema bez skrótów i uproszczeń. Inaczej się po prostu nie da.
To co w literaturze daje pełnię smaku, w filmie będzie niestrawne.
Soderbergh nie miał wyjścia, musiał zrezygnować z wielu elementów,
by ocalić całość. Zamiast nauki wyeksponował miłość. Zresztą
z pożytkiem dla wizualnej warstwy filmu - Natascha McElhorne
jest przepiękna. George Clooney też niczego sobie. Ortodoksi
się skrzywią, ale ja to akceptuję. Andriej Tarkowski trzydzieści
jeden lat temu poszedł w inną stronę, i Lem nigdy mu tego
nie wybaczył.
Co jeszcze zmieniono? Z Kelvina zrobili psychologa - ale to
ułatwiło rozwinięcie pewnych wątków. Gordon jest kobietą,
w dodatku czarną (poprawność polityczna?). Soderbergh nie
odważył się za to na pokazanie tłustej Murzynki, która dręczyła
Gibariana. No i nie ma oceanu. Jest za to planeta otoczona
dziwną warstwą niby-atmosfery, mieniącej się tajemniczo kolorami
tęczy. OK, to też jest do zaakceptowania.
Co razi? Przede wszystkim widać, że film przemontowywano
w trakcie produkcji. Na przykład w którymś momencie kamera
pokazuje dziurę w ścianie kabiny, ale nie wiadomo, kto ją
zrobił, i po co. U Tarkowskiego to była ważna scena. Co tu
kryć, porównania z tamtą ekranizacją są nieuniknione. Ale
nie ważcie się mówić, że Steven Soderbergh nakręcił remake!
To po prostu inna wizja, on odczytał powieść na swój własny
sposób. Jego zakończenie bardzo mi się podoba. W pewnym sensie
nawiązuje do "2001: Odysei kosmicznej".
Co jeszcze? Retrospekcje. Wiem, trzeba było je tu upchnąć,
bo inaczej widz w ogóle nie wiedziałby kto zacz. Ale dzięki
scenom wspomnień film ogląda się bez napięcia. Jasność fabuły
kosztem narracji? No trudno. Mimo to uważam, że Steven Soderbergh
odwalił kawał dobrej roboty. I chylę czoła przed George'm
Clooneyem. Facet pokazał klasę.
|