Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



KRAINA WIECZNEGO LODU

Janka Haitenn




Była dokładnie 14:00, 15 stycznia, kiedy dostałam e-mail z informacją, że razem z mężem wygraliśmy trzytygodniową podróż do Ameryki Południowej i Antarktyki. Yeeeeahaaa!

By zwyciężyć w konkursie, trzeba było obliczyć ilość mil morskich jaką pokona statek pasażerski w określonych warunkach, przy określonym obciążeniu i w konkretnym miejscu na oceanie. "Wygrywa wynik najbliższy właściwemu". Adrian, ta sprytna bestia, wyliczył wszystko dokładnie. Godziny poświęcone studiowaniu nawigacji podczas kursu na pilota helikoptera opłaciły się w najmniej spodziewany sposób.

Rejs marzeń

Tego dnia Adrian był w podróży służbowej. Zadzwonił do mnie dopiero pod wieczór. Rozmawialiśmy o tym i owym, i dopiero po kilku minutach od niechcenia powiedziałam o e-mailu i naszej wygranej. Po drugiej stronie zapadła cisza. Po kilku sekundach usłyszałam: "Co?! Chyba żartujesz?!"
Wprost nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście. Czekał nas lot do Buenos Aires, kolejny do Ushuaia, a potem ponad dwutygodniowy rejs statkiem w okolicach Półwyspu Antarktycznego. Obdzwoniliśmy chyba wszystkich krewnych i znajomych, ciesząc się jak dzieci.
Następnego miesiąca równie dobrze mogło by nie być. I tak nic z niego nie zapamiętałam. W mojej głowie ciągle brzmiały słowa piosenki U2 "Walk On":
"You're packing a suitcase for a place none of us has been. A place that has to be believed, to be seen". Pakowałam torby podróżne, pamiętając, by znalazła się w niej jakaś książka Wellingtona, a także ubranie odpowiednie na plus 30 stopni w Buenos Aires oraz na minus ileś na Antarktydzie. Kiedy już razem z Adrianem stałam na płycie lotniska Heathrow, moje podniecenie było niemal nie do wytrzymania. Teraz Tak naprawdę, dopóki nie zajęliśmy naszych miejsc w samolocie czekaliśmy aż ktoś nam powie, że to był tylko głupi żart, albo pomyłka...
Dwa dni spędzone w rozgrzanym słońcem Buenos Aires były cudowne. Jak dobrze było zrzucić z siebie te wszystkie warstwy ciuchów, choćby na chwilę. W Ushuaia trzeba było znów je na siebie włożyć. To miasto na Ziemi Ognistej, zgodnie z tym co piszą w przewodnikach leży prawie na końcu świata. Za nim nie ma już żadnej cywilizacji. Może dlatego Ushuaia sprawia wrażenie miasta granicznego. Jest ono swoistą mekką dla turystów zapuszczających się w te strony, a do portu zawija praktycznie każdy statek okrążający Przylądek Horn. To miejsce, w którym można doświadczyć każdej z czterech pór roku jednego dnia, a w sklepach zaopatrzyć się we wszystko, co pomoże przetrwać w surowym klimacie Patagonii.

Pośrodku mroźnej pustki

Nasz statek, "Marco Polo" wypłynął z Ushuaia wieczorem. Baliśmy się trochę, bo wody wokół Przylądka Horn mają złą reputację, ale na szczęście rejs w obie strony przebiegł w miarę gładko. Przez nieustanne kołysanie Adrian miał problemy z zasypianiem, ale na mnie działało ono jak na niemowlę. To niesamowite uczucie, kiedy czujesz, jak wraz z ruchem statku zmienia się nacisk twojego ciała na łóżko. Podobało mi się.
Ludzie zwykli używać określenia "w samym środku pustki" dla opisania miejsca leżącego na odludziu. Moim zdaniem te kilka słów doskonale pasuje do podróży statkiem - gdziekolwiek nie spojrzysz, widzisz zawsze to samo. Morze, morze, morze... Muszę przyznać, że nigdy bym nie wsiadła na statek, ale to niestety jedyny sposób, by zobaczyć choć kawałek Antarktydy. Łatwiej zrobić coś, czego normalnie by się nie zrobiło, kiedy nie trzeba za to płacić. Mimo to brakowało mi widoku lądu, a świadomość, że mój świat skurczył się do rozmiarów boiska futbolowego, które w dodatku muszę dzielić z 800 innymi ludźmi, nie była najmilsza.
W miarę zbliżania się do Antarktyki robiło się coraz zimniej, zwłaszcza kiedy przekroczyliśmy konwergencję antarktyczną, niesamowitą granicę między ciepłymi wodami oceanów Atlantyckiego, Spokojnego i Indyjskiego, a zimnymi Oceanu Lodowatego. Dzięki temu, że wody obu stref w zasadzie się nie mieszają, biologicznie i geofizycznie Antarktyda pozostaje w ciągłej izolacji.
Któregoś ranka popatrzyłam przez okno naszej kajuty i zawołałam do Adriana: "Na zewnątrz jest góra lodowa"! Wzruszył ramionami i poszedł do łazienki, tak jakby widywał góry lodowe na codzień. Zaraz potem statek zmienił nieco kurs. Dobijaliśmy do Zwodniczej Wyspy.
Deception Island (to jej angielska nazwa) to zalany wodą krater wulkanu. Wpływa się do niego wąskim kanałem. Wnętrze to absolutnie spokojny port, właściwie nigdy nie nękany sztormami. Kiedyś chętnie zaglądali tu wielorybnicy, działały tu także stacje badawcze, ale w latach 60-tych i 70-tych XX wieku zostały zalane lawą. Wyspa ciągle jest bowiem aktywna wulkanicznie. Zresztą chętni mogli nawet wziąć kąpiel w gorących źródłach.

Pingwiny i wieloryby

Płynęliśmy na południe. Robiło się coraz ciekawiej. Minęliśmy kilka sporych wysp przykrytych czapą lodową, a kiedy wpłynęliśmy do Cieśniny Crokera, po lewej stronie ukazał się Półwysep Antarktyczny. Każdy skrawek lądu był przywalony masami czystego, białego lodu. Tylko wewnątrz szczelin i pęknięć widać było błękitny odcień.
"Marco Polo" zatrzymał się przy Wyspie Cuverville'a, gdzie popłynęliśmy na krótką wycieczką zodiakami - specjalnymi pontonami wynalezionymi przez słynnego Jacquesa Cousteau. To tam po raz pierwszy zobaczyliśmy (i poczuliśmy) pingwiny. Były też foki, bliżej nieznane mi niebieskookie ptaki, no i fantastycznie wyrzeźbione erozją góry lodowe. Było cieplutko i niektórzy z nas rozebrali się do koszulek, ale kiedy odpływaliśmy pogoda zmieniła się totalnie i zaczął padać śnieg.
W nocy powoli płynęliśmy na południe. O świcie wpłynęliśmy do Kanału Lemaire'a. Ma tylko 7 km, ale jest bardzo wąski, dlatego ten odcinek "Marco Polo" pokonywał bardzo długo. Po obu stronach mijaliśmy strome bazaltowe góry i urwiste lodowce. U wylotu kanału kapitan oznajmił, że właśnie osiągnęliśmy 65° południowej szerokości.
Za kanałem minął nas w oddali inny statek wycieczkowy, dużo mniejszy lodołamacz. Jego pasażerowie właśnie okrążali w pontonach wielką górę lodową. Właśnie zaczynałam im zazdrościć, kiedy opodal naszego statku pojawiły się trzy wieloryby! Figlowały, sunąc tuż pod powierzchnią wody i wynurzając się nagle całkiem blisko burt, niemal na wyciągnięcie ręki. Żałowałam, że musimy płynąć dalej. "Marco Polo" zawrócił i ponownie wpłynął do Kanału Lemaire'a. Potem obrał kurs na zachód. Zmierzaliśmy ku Port Lockroy.

CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone