Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



DUETY DO METY

Lucjan Bilski



 


Ostatnio oglądam sporo nowych filmów francuskich. Jakoś tak się składa, że większość z nich to komedie. Raz po raz przekonuję się, że najlepsze czasy francuscy komicy mają już za sobą.

Pewnie nie jestem jedyny, który twierdzi, że ostatnim wielkim (i skutecznym) rozśmieszaczem znad Sekwany był nieodżałowany Luis de Funes. Mimo że w każdym swoim filmie stosował te same chwyty, widzowie go uwielbiali, a jego życiowa rola sierżanta Cruchota z Saint Tropez do dziś wyciska łzy śmiechu.
Czy w dzisiejszym francuskim kinie jest aktor, który mógłby stanąć w konkury z de Funesem? Wielu tego próbuje. Niektórym nawet się udaje. Całkiem śmieszny bywa Gerard Depardieu, ale - jak już kiedyś pisałem, on potrafi zagrać wszystko. Od jakiegoś czasu lansowana jest para aktorsko-komiczna Christian Clavier - Jean Reno. W latach 90-tych nakręcili wspólnie trzy filmy o mimowolnych podróżnikach w czasie: "Goście, goście", sequel z numerem 2 oraz amerykański remake. O ile ten pierwszy autentycznie śmieszył dzięki - wprawdzie ogranemu, ale ciągle dającemu pole do aktorskiego popisu chwytowi ze skokiem w czasie (w tym przypadku z głębokiego Średniowiecza w czasy współczesne), o tyle kontynuacja była już nudnawa, a o amerykańskiej wersji lepiej zmilczę (z litości). Panowie Clavier i Reno wyszli jednak z twarzą, bo grają bez zarzutu - nawet ten drugi, który zawsze wygląda ponuro, nawet kiedy się uśmiecha.
Widocznie nie tylko ja odniosłem takie wrażenie, bo oto w 2004 roku powstał kolejny film ze wspomnianym duetem. "Grunt to rodzinka" przenosi nas na Korsykę, gdzie paryski detektyw Remi Francois alias Jack Palmer (w tej roli Christian Clavier) poszukuje niejakiego Ange'a Leoni (Jean Reno), rzekomo po to, by poinformować go o wygranej na loterii. Bardzo szybko wychodzi na jaw, że detektyw został podpuszczony przez policję, a poszukiwany przez niego facet to korsykański nacjonalista, na którego polują mundurowi różnej maści. Sytuacja gmatwa się jeszcze bardziej, kiedy Francoisowi wpada w oko piękna dziewczyna - jak się okazuje siostra Leoniego.
Komizm w założeniu twórców miał chyba bazować po pierwsze na zetknięciu się typowego paryżanina z mającymi poczucie silnej odrębności Korsykanami, po drugie z nieustannych zasadzek i gonitw urządzanych przez rywalizujące ze sobą policję i służby specjalne. Może stępiło mi się poczucie humoru, ale jakoś nie tarzałem się ze śmiechu. W kategorii "komedia" film Alaina Berneriana punktowałbym dość nisko.
Nie chcę być jednak przesadnie surowy. Film "Grunt to rodzinka" ogląda się bardzo przyjemnie. Jest lekki i dobrze zagrany, nie tylko przez gwiazdorski tandem Clavier - Reno. Warto podkreślić, że reżyser zaangażował do obsady prawie wyłącznie korsykańskich aktorów, czym podobno zaskarbił sobie dozgonną wdzięczność wyspiarzy, no i ogromną frekwencję w kinach. Na Korsyce film był ten hitem. Może tubylcy dostrzegli w nim więcej śmiesznych elementów, może po prostu umieją śmiać się z samych siebie. Na przykład ze sceny, w której detektyw Francois jest surowo upominany, bo nie dostrzegł cech wyróżniających korsykańską psią rasę. Albo kiedy zostaje prawie zmuszony do popijawy w barze ("Z nami się nie napijesz?" - coś mi to notabene przypomina).
Mimo mojej sympatii dla Jeana Reno, wolę oglądać go w rolach bardziej "na serio", takich jak na przykład Leon. Co do Christiana Claviera, to przydało by mu się trochę ćwiczeń mimicznych, bo jak na następcę Luisa de Funes ma zbyt martwą twarz. Zarówno w filmie "Grunt to rodzinka", jak i na przykład w obu "Asteriksach". Nawiasem mówiąc, o rolę dzielnego Galla ubiegał się przed laty sam de Funes. Uczeń przerósł mistrza? Oj, nie - i jeszcze długo, długo nie.

 

GIACCOMO SCHRZANIŁ ROBOTĘ

Plastuch



Trudno pisać recenzję filmu, o którym wiadomo, że ludzie idą na niego do kina na klęczkach. Wszystkie informacje, jakie ukazały się przed premierą również stanowią pewnego rodzaju "obciążenie". Na przykład to, że na premierze filmu - jak planowano, miał być obecny Jan Paweł II.

Śmierć Ojca Świętego i niesamowity sukces filmu "Karol - człowiek, który został papieżem" we Włoszech - wszystko to razem tworzy otoczkę którą trudno zignorować. Film można więc rozpatrywać na dwóch płaszczyznach - po prostu jako kolejne dzieło X muzy, albo jako obraz o wybitnym człowieku.
W pierwszym przypadku odczuwa się niedosyt. Film razi prymitywnym dydaktyzmem. Zwłaszcza początkowe filmu przedstawiające okupowany Kraków są bardzo pretensjonalne. Skrojone z myślą o widzu, który nie ma pojęcia o tym, że gdzieś na mapie świata istnieje takie państwo jak Polska, że kraj ten był ofiarą III Rzeszy, że mieszkali w nim żydzi, były obozy koncentracyjne itp. itd. Spora część filmu, wbrew tytułowi, poświęcona była nie Karolowi Wojtyle, lecz zaprezentowaniu tego, o czym my Polacy doskonale wiemy. Kolejne kwadranse szły na to, by pokazać dzielnych polskich patriotów, zagładę kadry profesorskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, holokaust. Wyglądało to jak zainscenizowane scenki w "Sensacjach XX wieku" Wołoszańskiego. Dla uzasadnienia tych scen w ich przebieg zostały wplecione główne postaci filmu. Albo rzeczywiście tak to wtedy wyglądało, lecz Giacomo Battiato schrzanił robotę i pokazał to w niewiarygodny sposób, albo kilka ważnych scen zostało na potrzeby niewyuczonych widzów wyssanych z palca. W przypadku filmu biograficznego to dosyć przykre.
To wrażenie zaważyło na całym filmie. Pojawiają się postaci, które w sztuczny sposób podtrzymywane są przez cały film - jak na przykład Nowak (Ennio Fantastichini). Pojawia się wszędzie tam, gdzie jest bunt robotników. Począwszy od poznańskiego Czerwca 56, aż po - ni z gruchy ni z pietruchy, Nową Hutę. Szyte wyjątkowo grubymi nićmi. Kompletnie niewiarygodnym bohaterem jest na przykład Adam Zieliński (Ken Duken). Nie mogę uwierzyć w to co zobaczyłem na ekranie. Usprawiedliwieniem dla tych wszystkich zabiegów miało być zapewne to, że nie jest to film pomyślany wyłącznie dla polskich widzów, że uproszczenia są niezbędne dla podtrzymania dramaturgii filmowej. Niemniej mnie się one nie podobały. W tym miejscu niedoskonałość efektów specjalnych oraz wzięta ze współczesnego żurnala fryzura księdza Tomasza Zaleskiego (Raoul Bova) wydają się być już zupełnie drobiazgowymi mankamentami.
Na odtwórcy roli tytułowej Piotrze Adamczyku spoczął niezwykły ciężar. Ze swojego zadania wywiązał się bardzo dobrze. Zachował niezbędny w takim przypadku dystans. Jest więc zrazu - mimo wojny, dość pogodnym chłopakiem, by z upływem lat jakby zyskać doświadczenie, powagę, autorytet. W młodości Karol Wojtyła całuje się z dziewczyną - wyraźnie wznieca płomienne uczucie, a nawet pije z ojcem wódkę. Piotr Adamczyk swoją postacią wprowadza nieco humoru. W filmie zdarzają się sytuacje, gdy w Karolu odnajdujemy żartownisia. To element, który oczywiście publiczności się podoba - w końcu każdy lubi słuchać opowieści o wadowickich kremówkach, ale są sygnalizowane też i poważniejsze sprawy.
W filmie pozytywnie zaskakuje bardzo bogata i ciekawa obsada. Interesującą rolę stworzył na przykład bułgarski aktor Hristo Shopov - znany dzięki wspaniałej kreacji Piłata w "Pasji", cieszy obecność na ekranie Grażyny Szapołowskiej, Olgierda Łukaszewicza czy Radosława Pazury.
Ale czy "Karol..." ma coś ciekawego do zaoferowania wszystkim - niezależnie od poglądów dotyczących doktryny Jana Pawła II, czy tylko zorganizowanym grupom parafialnym wykupującym całe sale w kinach? (Niżej podpisany miał miejsce w pierwszym rzędzie, więc siedział na schodach między rzędami krzeseł). Na to pytanie nie odpowiem. Staram się unikać smrodków dydaktycznych, ale w tym przypadku muszę przyznać, że ten film potrafi wzniecić wzruszenie, które można było obserwować trzy miesiące temu.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone