Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



SZKOLNE ZADANIE

Jan Wichrowski



 


Zakończył się rok szkolny, a ja nawet tego nie zauważyłem. Przypomniał mi o tym fakcie syn, który zaczął dopytywać się o wakacyjne plany.

Przyznam ze skruchą, że nie uczestniczę zbyt intensywnie w procesie edukacyjnym moich dzieci. Wychodzą rano do szkoły, nawet same sobie przygotowują śniadanie i biorą ze słoiczka pieniądze na lunch, wracają koło czwartej na obiad, podczas którego zadaję sakramentalne pytanie: "Jak tam w szkole?", na co one równie sakramentalnie i grzecznie odpowiadają: "Wszystko w porządku", albo z angielska "fine". I na tym się praktycznie mój udział w ich edukacji kończy. No nie - jeszcze od czasu do czasu zawożę je do sklepu, by sobie pokupowały jakieś szkolne szpargały, za które (oczywiście z westchnieniem) płacę. Raz na semestr przeglądam ich dziennikczki i tak pro forma na coś trochę popsioczę i ponarzekam. Zastanawiam się przy tym - czy szkoła kanadyjska jest tak mało wymagająca, czy też program szkolny tak świetnie opracowany, czy może te moje bachory takie zdolne?
Krzyś, mój przyjaciel z Polski, z którym razem chodziliśmy do jednej klasy - świetny matematyk, później informatyk, obecnie urzędnik ministerialny, któremu pisałem wypracowania, a on dawał mi ściągi z matematyki, z którym utrzymuję częsty, prawie codzienny internetowy kontakt - zauważa w swych e-mailach (teraz już się nie używa staromodnego określenia "listy"), że człowiek styka się ze szkołą dwukrotnie: raz, kiedy uczy się sam; drugi, kiedy odrabia lekcje za swoje dzieci. Nie wiadomo - pisze Krzyś - która z tych czynności jest bardziej przykra. Krzyś, który ma trzy córki w szkolnym wieku stale unurzany jest w poezji staropolskiej, w Mickiewiczowskich "Dziadach", czy w Młodej Polsce. Szkopuł w tym, że Krzysiowi niechęć do przelewania myśli na papier nie przeszła, żona też informatyk, więc wiadomo - a dziewczynkom pomóc trzeba. W sukurs, Bogu dzięki, przychodzą liczne dostępne i wydawane w najróżniejszych odmianach bryki. Nauczyciele bywają jednak zmyślni i ich inwencja zdaje się być nieograniczona. Ostatnio polonista Krysi wymyślił temat do opracowania: "Antygona Sofoklesa i Antygona w Nowym Jorku Janusza Głowackiego - porównaj i wyciągnij wnioski".
Krzyś z żoną czym prędzej więc udali się do teatru i wyciągnęli tylko jeden: Sofokles nie wyraża się tak ordynarnie, jak bohaterowie Głowackiego. Spostrzeżenie informatyków, aczkolwiek bardzo zwięzłe jest nadzwyczaj trafne: postęp języka - jeśli istnieje jakiś postęp w tej dziedzinie - polega na tym, że wyrażamy się bardziej ordynamie.
Nie tak dawno oglądaliśmy na wideo z moją latoroślą poetycki i (ich zdaniem) romantyczny film o miłości "Fisher King". Poetyckość i finezja, z jaką bohater wyznaje w nim miłość dziewczynie, z którą spotyka się na pierwszej randce nie ma sobie równych: "Kocham cię, na twój widok staje mi tak, że widać to na Florydzie". W dawnej literaturze zdarzały się równie odważne wyznania, choć były one przekazane nieco bardziej misternie. Poeta Zbigniew Morsztyn pisał na ten sam temat: "Bez ciebie mrok mi padnie choć w samo południe, /a z tobą o północy słońce wschodzi cudnie. /0, jaką masz nade mną władzę i rządzenie, / że mi niebo i samo mienisz przyrodzenie!"
Przy kolejnym karkołomnym zadaniu szkolnym Krzyś przypomniał sobie o moich polonistycznych zamiłowaniach sprzed lat i "umiejętności przelewania z pustego w próżne" - jak to określa, i dzięki szybkości internetu zyskał w mojej osobie nową pomoc szkolną. Postawiony w ten sposób przez przyjaciela na baczność musiałem popaść na nowo w szkolną recydywę.
Dostałem niezwykle interesujące zadanie szkolne: "Przetłumaczyć na język współczesny wiersz Na lipę Jana Kochanowskiego". Wpadłem w niezły zamęt i popłoch, bo jak można w ogóle tłumaczyć Kochanowskiego? Napsioczyłem na nauczycielkę i nie pozostawiłem na niej suchej nitki, ale nie chcąc zawieść zaufania kolegi ani być przyczyną niepowodzeń jego córki sięgnąłem na powrót do fraszki. I muszę stwierdzić, że nauczycielką kierował całkiem ciekawy i racjonalny sposób myślenia. Bowiem w wierszu Kochanowskiego roi się od różnych niezrozumiałych określeń, brak natomiast tak dla współczesnej młodzieży dobrze zrozumiałych określeń jak "odlotowy", "się masz", "wypasiony", "fajno" czy zaimportowane, a będące w powszechnym użyciu "fuck off". Są za to takie określenia jak "łacno", "snadnie" lub bardziej rozbudowane: "rozstrzelane cienie" albo jest mowa o miodzie, który "szlachci stoły" albo że "pan mnie kładzie jako najpłodniejszy szczep w hesperyjskim sadzie".
No i masz babo placek! Jak wytłumaczyć dziecku, że lipa nie rosła w Iraku i niczyich cieni pod nią nie rozstrzeliwano?
Usiadłem więc do pracy i po jakimś czasie wiersz był gotowy. Cienie nie były już rozstrzelane, ale rozszczepione, słowo "snadnie" zastąpiło proste "ładnie" (też do rymu); zamiast "łacno" napisałem "łatwo"; miód przestał "szlachcić" za to zaczął "zdobić" stoły... i tak w tym stylu (pożal się Boże) przez cały wiersz.
Przesłałem czym prędzej moją wersję Kochanowskiego na e-mailowy adres ministerstwa (Krzyś odrabia lekcje w ramach obowiązków służbowych). Po chwili na ekranie mojego komputera pojawiła się czerwona chorągiewka, że jest odpowiedź.
Przyjaciel odczytał "moje" dzieło koleżankom i kolegom z ministerialnego departamentu i wszyscy zgodnie orzekli, że jest ono lepsze od Kochanowskiego! Ponieważ taki werdykt wydali informatycy, wnoszę, że nie była to kpina i w jakiś sposób mogę się tą oceną czuć zaszczycony. Budzi ona jednak we mnie spory niepokój. Pomysł uwspółcześniania klasyków, choć nie nowy wydaje mi się nieco barbarzyński i nie chciałbym więcej brać w tym udziału.
Bogu więc dziekuję, że szkoła kanadyjska nie daje mi takich karkołomnych zadań. Bo jak przetłumaczyć na współczesny język młodzieżowy słynny hamletowski dylemat? "To be or not to be" - "Fuck off or fuck up"? Oto jest pytanie!

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone