Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



BIURO RZECZY ZGUBNYCH

Agnieszka Krupak



 


O tym, że zaczynamy doceniać rzeczy dopiero po ich stracie mistrz Kochanowski pisał już pięćset lat temu. Jakże często odkrywamy urodę i funkcjonalość starego parasola, pod adresem którego nie raz wypowiadaliśmy groźby karalne, dopiero wtedy, gdy ten odjeżdża w siną dal autobusem, z którego właśnie wysiedliśmy.

Rozważania, czy sfatygowana rękawiczka rozstała się z nami na poczcie, w przychodni dentystycznej, czy innych niewyjaśnionych okolicznościach nie pozwalają czasem zmrużyć oka przez całą noc. Kiedy ją znajdziemy za psim legowiskiem, ogryzioną i wytarmoszoną, nasza radość graniczy z euforią. Ci, którzy nie mają tyle szczęścia lub dowcipnego psa, machają na zgubę zmarzniętą ręką i pędzą do sklepu po nową parę. Lecz czy jest możliwe, by cenna rzecz, odnaleziona i zwrócona właścicielowi mogła przysporzyć mu jedynie kłopotów? Lub samym faktem ponownego pojawienia się w jego życiu nieść groźbę katastrofy?
Jest w Warszawie Biuro Rzeczy Znalezionych, o czym mało kto pamięta. Na półkach w magazynie Biura latami zalegają breloczki, portfele, torebki, samotne rękawiczki i setki parasoli. Kiedy zguba jest wartościowa, a właściciel nieznany, Urząd Miasta Stołecznego Warszawy, nadzorujący pracę Biura, wystawia przedmiot na aukcję, a dochód ze sprzedanych zegarków, pierścionków czy bransoletek zasila budżet miasta. Jednak musi być spełniony podstawowy warunek - przedmiot musi być bezpański. Co zaś zrobić z wartościową rzeczą, której właściciel został zidentyfikowany, ale ze łzami w oczach prosi, by jego cenna własność została opisana jako niczyja i trafiła na licytację?
Pewna warszawska bizneswoman, pani X, udając się w kolejną służbową, daleką podróż, zabrała ze sobą komplet swojej bezcennej, złoto-brylantowej biżuterii. Jak oznajmiła mężowi, klejnotami chciała całkowicie olśnić na wieczornym raucie swoich przyszłych kontrahentów, zaś błysk diamentów miał dodać nie tylko urody ich właścicielce, ale i paru zer na koncie jej firmy.
Kilka dni potem dyrekcja jednego z renomowanych warszawskich hoteli zgłosiła do Biura Rzeczy Znalezionych niecodzienne znalezisko - saszetkę pełną damskiej, brylantowej biżuterii. Identyfikacja właściciela nie była sprawą trudną, wystarczyło sprawdzić, kto był ostatnim gościem ekskluzywnego apartamentu hotelowego. Była to pani bizneswoman X. Wartość zguby była tak wielka, że gdyby sprzątająca apartament pokojówka nie wykazała się uczciwością, nie musiałaby już do końca życia wymiatać niczego spod łóżek - ani hotelowych, ani nawet w swoim domu.
Pracownik Biura bezzwłocznie spisał protokół sprawy i skontaktował się z właścicielką skarbu, która... najpierw nalegała, a potem rozpaczliwie prosiła o zatuszowanie całej historii, zniszczenie akt sprawy, wystawienie znaleziska na aukcji i wymazaniu jej nazwiska z dokumentacji. Okazało się, że służbowa podróż przedsiębiorczej bizneswoman była znacznie krótsza niż spodziewał się jej mąż. Wyprawę po złote runo pani X zakończyła bowiem kilka kilometórw od domu, we wspomnianym hotelu, w ramionach młodego maklera giełdowego, odziana jedynie w brylanty. Ponieważ małżonek mógłby nie zaakceptować takiego stanu rzeczy, wolała przyznać się do faktu zagubienia klejnotów podczas podróży służbowej. Jakby nie było, ze złamania szóstego przykazania wszyscy mieli korzyść - miasto otrzymało zastrzyk pieniężny, uczciwa pokojówka premię, a pani bizneswoman nauczkę, że na spotkania pozasłużbowe powinna zabierać świecidełka Jablonexu.
Nieco inna historia, ale potencjalnie równie zgubna w skutkach przytrafiła się jednemu z warszawskich radnych. Do Biura Rzeczy Znalezionych trafił portfel radnego wraz z zawartością - było to sto złotych oraz karty kredytowe i bankomatowe, identyfikatory i wizytówki. Ustalenie właściciela nie było więc sprawą skomplikowaną. Pracownik Biura wysłał niezwłocznie pismo do radnego, by ten odebrał portfel. Radny jednak nie zareagował. Kolejny list wysłano do Dyrektora Biura Rady Miasta Stołecznego Warszawy z prośbą o oficjalne przekazanie radnemu, iż jego zguba się odnalazła i czeka na odbiór. Przyszła odpowiedź, by Urząd Miasta wysłał porfel do siedziby Rady Miasta. Gdy jednak wyszło na jaw, że radny musi uiścić opłatę administracyjną w kwocie około 100 złotych (według taryfikatora określonego rozporządzeniem Ministra Finansów) oraz trzeba spisać protokół, korespondencja się urwała. Radny nie reaguje również na telefony w tej sprawie, a jego portfel nadal obrasta kurzem na jednej z półek w Biurze Rzeczy Znalezionych. Po Warszawie zaś krąży plotka, jakoby portfel ten przyniosła młoda kobieta, której profesja niewiele ma wspólnego z Radą Miasta, zaś małżonka radnego życzyłaby sobie z pewnością, by nie miała nic wspólnego również z jej mężem.
Z opisanych tu historii wynika, że Biuro Rzeczy Znalezionych przy okazji pełni rolę strażnika moralności i małżeńskiej wierności. A święty Antoni chyba zajął się działalnością wywrotową, bo swoich "klientów" niemal doprowadził do zguby poprzez... odnalezienie zguby. Opisane przypadki mogłyby stać się w przyszłości pikantną osnową filmowych scenariuszy. I dobrze, bo i tak nikt by nie uwierzył, że to co opisałam stało się naprawdę. Prawdę mówiąc, ja sama ledwo sobie wierzę.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone