O tym,
że zaczynamy doceniać rzeczy dopiero po ich stracie mistrz
Kochanowski pisał już pięćset lat temu. Jakże często odkrywamy
urodę i funkcjonalość starego parasola, pod adresem którego
nie raz wypowiadaliśmy groźby karalne, dopiero wtedy, gdy
ten odjeżdża w siną dal autobusem, z którego właśnie wysiedliśmy.
Rozważania, czy sfatygowana rękawiczka rozstała się z nami
na poczcie, w przychodni dentystycznej, czy innych niewyjaśnionych
okolicznościach nie pozwalają czasem zmrużyć oka przez całą
noc. Kiedy ją znajdziemy za psim legowiskiem, ogryzioną i
wytarmoszoną, nasza radość graniczy z euforią. Ci, którzy
nie mają tyle szczęścia lub dowcipnego psa, machają na zgubę
zmarzniętą ręką i pędzą do sklepu po nową parę. Lecz czy jest
możliwe, by cenna rzecz, odnaleziona i zwrócona właścicielowi
mogła przysporzyć mu jedynie kłopotów? Lub samym faktem ponownego
pojawienia się w jego życiu nieść groźbę katastrofy?
Jest w Warszawie Biuro Rzeczy Znalezionych, o czym mało kto
pamięta. Na półkach w magazynie Biura latami zalegają breloczki,
portfele, torebki, samotne rękawiczki i setki parasoli. Kiedy
zguba jest wartościowa, a właściciel nieznany, Urząd Miasta
Stołecznego Warszawy, nadzorujący pracę Biura, wystawia przedmiot
na aukcję, a dochód ze sprzedanych zegarków, pierścionków
czy bransoletek zasila budżet miasta. Jednak musi być spełniony
podstawowy warunek - przedmiot musi być bezpański. Co zaś
zrobić z wartościową rzeczą, której właściciel został zidentyfikowany,
ale ze łzami w oczach prosi, by jego cenna własność została
opisana jako niczyja i trafiła na licytację?
Pewna warszawska bizneswoman, pani X, udając się w kolejną
służbową, daleką podróż, zabrała ze sobą komplet swojej bezcennej,
złoto-brylantowej biżuterii. Jak oznajmiła mężowi, klejnotami
chciała całkowicie olśnić na wieczornym raucie swoich przyszłych
kontrahentów, zaś błysk diamentów miał dodać nie tylko urody
ich właścicielce, ale i paru zer na koncie jej firmy.
Kilka dni potem dyrekcja jednego z renomowanych warszawskich
hoteli zgłosiła do Biura Rzeczy Znalezionych niecodzienne
znalezisko - saszetkę pełną damskiej, brylantowej biżuterii.
Identyfikacja właściciela nie była sprawą trudną, wystarczyło
sprawdzić, kto był ostatnim gościem ekskluzywnego apartamentu
hotelowego. Była to pani bizneswoman X. Wartość zguby była
tak wielka, że gdyby sprzątająca apartament pokojówka nie
wykazała się uczciwością, nie musiałaby już do końca życia
wymiatać niczego spod łóżek - ani hotelowych, ani nawet w
swoim domu.
Pracownik Biura bezzwłocznie spisał protokół sprawy i skontaktował
się z właścicielką skarbu, która... najpierw nalegała, a potem
rozpaczliwie prosiła o zatuszowanie całej historii, zniszczenie
akt sprawy, wystawienie znaleziska na aukcji i wymazaniu jej
nazwiska z dokumentacji. Okazało się, że służbowa podróż przedsiębiorczej
bizneswoman była znacznie krótsza niż spodziewał się jej mąż.
Wyprawę po złote runo pani X zakończyła bowiem kilka kilometórw
od domu, we wspomnianym hotelu, w ramionach młodego maklera
giełdowego, odziana jedynie w brylanty. Ponieważ małżonek
mógłby nie zaakceptować takiego stanu rzeczy, wolała przyznać
się do faktu zagubienia klejnotów podczas podróży służbowej.
Jakby nie było, ze złamania szóstego przykazania wszyscy mieli
korzyść - miasto otrzymało zastrzyk pieniężny, uczciwa pokojówka
premię, a pani bizneswoman nauczkę, że na spotkania pozasłużbowe
powinna zabierać świecidełka Jablonexu.
Nieco inna historia, ale potencjalnie równie zgubna w skutkach
przytrafiła się jednemu z warszawskich radnych. Do Biura Rzeczy Znalezionych trafił portfel
radnego wraz z zawartością - było to sto złotych oraz karty kredytowe i bankomatowe,
identyfikatory i wizytówki. Ustalenie właściciela
nie było więc sprawą skomplikowaną. Pracownik Biura wysłał niezwłocznie
pismo do radnego, by ten odebrał portfel. Radny jednak nie
zareagował. Kolejny list wysłano do Dyrektora Biura Rady Miasta
Stołecznego Warszawy z prośbą o oficjalne przekazanie radnemu,
iż jego zguba się odnalazła i czeka na odbiór. Przyszła odpowiedź,
by Urząd Miasta wysłał porfel do siedziby Rady Miasta. Gdy
jednak wyszło na jaw, że radny musi uiścić opłatę administracyjną
w kwocie około 100 złotych (według taryfikatora określonego
rozporządzeniem Ministra Finansów) oraz trzeba spisać protokół,
korespondencja się urwała. Radny nie reaguje również na telefony
w tej sprawie, a jego portfel nadal obrasta kurzem na jednej
z półek w Biurze Rzeczy Znalezionych. Po Warszawie zaś krąży
plotka, jakoby portfel ten przyniosła młoda kobieta, której
profesja niewiele ma wspólnego z Radą Miasta, zaś małżonka
radnego życzyłaby sobie z pewnością, by nie miała nic wspólnego
również z jej mężem.
Z opisanych tu historii wynika, że Biuro Rzeczy Znalezionych
przy okazji pełni rolę strażnika moralności i małżeńskiej
wierności. A święty Antoni chyba zajął się działalnością wywrotową,
bo swoich "klientów" niemal doprowadził do zguby
poprzez... odnalezienie zguby. Opisane przypadki mogłyby stać
się w przyszłości pikantną osnową filmowych scenariuszy. I
dobrze, bo i tak nikt by nie uwierzył, że to co opisałam stało
się naprawdę. Prawdę mówiąc, ja sama ledwo sobie wierzę.
|