Ive
Mendes to jedno z dziwniejszych zjawisk muzycznych ostatnich
miesięcy. Trudno znaleźć o niej jakiejkolwiek informacje.
Poświęciłem na to sporo czasu. Piosenkarka nie ma własnej
strony internetowej, a wyszukiwarki uparcie mylą ją z aktoreczką
Ivą Mendes (dwie literki w imieniu, a ileż zamieszania!).
W doniesieniach prasowych pojawiają się wciąż te same zdania-wytrychy,
skąpo dawkowane przez wytwórnię płytową. Stacja radiowa, która
jest patronem medialnym płyty, ograniczyła się chyba do grania
jej kawałków, bo żadnej pełniejszej informacji również nie
oferuje.
Pierwszym raz zetknąłem się z panią Ive Mendes oglądając teledysk
do jednej z jej piosenek. Wiadomo, że bodźce wzrokowe na facetów
działają silniej niż jakiekolwiek inne, dlatego, hm... pani
Mendes stanęła na z góry przegranej pozycji. Bynajmniej nie
z powodu braku urody, bo tego akurat zarzucić jej nie można.
Otóż nie cierpię wokalistek, które przez Norah Jones zostały
nazwane po prostu "goły pępek". Gdy widzę kolejną
przedstawicielkę tego gatunku, to mam ochotę przełączyć program
telewizyjny. Mendes "poszła na całość", bo w teledysku
występuje jak ją Pan Bóg stworzył. Dlatego uznałem, że lalunią
absolutnie nie warto sobie zawracać głowy. Dopiero później,
trochę zresztą przez przypadek, zacząłem słuchać jej piosenek.
Nieobciążony rozpraszającym widokiem nagiej Ive Mendes stwierdzam,
że jej debiutancka płyta jest rewelacyjna.
Ive Mendes jest Brazylijką. Urodziła się w rolniczej rodzinie.
Jako dziewczynka śpiewała co niedziela w kościele, uczyła
się gry na fortepianie, potem studiowała, w końcu wylądowała
w szkole jako nauczycielka sztuki. Po pięciu latach zdecydowała
się rzucić wszystko i poświęcić się muzyce.
Zaczęła nagrywać piosenki, jedna z nich stała się muzycznym
tłem do jakiejś brazylijskiej opery mydlanej. To wciąż było
poniżej ambicji Mendes. W poszukiwaniu nowych możliwości wyruszyła
do Londynu. Zamiast nagrywać płyty sprzedawała ciuchy w sklepie.
Pewnego dnia zdobyła numer do Robina Millara, producenta nagrań
i twórcy sukcesu Sade. Nie dodzwoniła się do niego, a jedynie
nagrała się na sekretarce. Millar podobno tak bardzo zachwycił
się jej głosem, że gdy tylko odsłuchał wiadomość, od razu
do niej oddzwonił. Tak to się zaczęło. Ive Mendes swoje życie
dzieli na "przed" i "po" spotkaniu z Millarem.
Jak sama mówi, pierwszy raz rozmawiała z nim w dwa dni po
śmierci swojej matki. Millar stał się przewodnikiem i kimś
w rodzaju życiowego mistrza wokalistki. Wszystko to ma w podtekście
jakieś magiczne znaczenie. Nie warto chyba jednak zajmować
się pretensjonalnymi legendami, lepiej skupić uwagę wyłącznie
na muzyce. A ta, jako się rzekło, jest niezwykle smakowita.
Przede wszystkim uderza podobieństwo śpiewu Ive Mendes do
głosu Astrud Gilberto. Wystarczy posłuchać "A Beira Mar"
.
Barwa jest właściwie identyczna, tak samo aksamitna, łagodna.
Głos wydobywa się jakby niechcący, jego siła jest znikoma,
wibracja żadna. Bardzo przyjemny klimacik.
Trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jeden wzorzec. Być może to
sugestia, której uległem, ale jej śpiew jest faktycznie podobny
do wokalu Sade. Mendes twierdzi, że nie jest to efekt współpracy
z Millarem. Mówi, że do Sade była porównywana już w Brazylii.
Faktem jest natomiast, że akompaniują jej muzycy, którzy grali
z Sade, np. Bosco De Oliveira czy Neil Angilley. Bardzo łagodny
podkład, oszczędnie dawkowana elektronika, wyeksponowana gitara
akustyczna sprawiają, że z głośników wypływa bardzo eteryczny
dźwięk. Atmosfera tej muzyki jest przecudowna zwłaszcza w
tych momentach, gdy Mendes śpiewa po portugalsku. Angielski
w jej utworach brzmi trochę tak, jakby ktoś na miękki puszysty
dywan wlazł w zabłoconych gumiakach. Niestety, w radiu lansowany
jest najbardziej bezbarwny (poza remixem) na płycie, anglojęzyczny
kawałek "If You Leave Me Now"
z repertuaru zespołu Chicago. O ileż bardziej niesamowity,
zadymiony, ciemny, tajemniczy jest utwór "Blessed Love"
!
Niestety, i tu pojawiają się angielskie wtręty.
Ktoś powiedział, że najlepszym miejscem dla tej muzyki jest
sypialnia. Coś w tym jest. Ta muzyka jest trochę pościelowa.
Mendes w każdym kawałku wzdycha, głośno bierze oddech, itp.
Delikatną erotykę burzy jednak wizerunek wokalistki, która
opowiada, że jej świat to jedzenie, seks i muzyka. Takie prostactwo
na poziomie "gołych pępków" troszkę mnie zniesmacza.
Widać taka jest cena dotarcia do masowej klienteli. Tymczasem
i bez tej głupkowatej otoczki po debiutancką płytę Mendes
naprawdę warto sięgnąć.
|