Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PROSZĘ PAŃSTWA, OTO MIŚ

Irek Nowak



 


W tym roku w Tatrach na każdym kroku były ostrzeżenia przed niedźwiedziami. Ogłoszenia informowały o tym, że jakiś konkretny szlak jest zamknięty i że nie wolno chodzić po górach między 20.00 a 6.00. Całość miała tytuł "Uwaga na niedźwiedzie!".

Potraktowałem to lekceważąco. Trudno jakoś specjalnie się takim ostrzeżeniem przejmować. Cóż bowiem oznacza sformułowanie "Uwaga na niedźwiedzie!"? Raczej nie wyobrażałem sobie misia, który zastawi mi sobą drogę. W końcu ile może być w Tatrach niedźwiedzi? Pięć? Kozic jest o wiele więcej, a mimo że w Tatrach byłem już kilkanaście razy, to widziałem tylko dwie, góra trzy.
Jednym z częściej uczęszczanych szlaków w Tatrach jest droga na Halę Gąsienicową z Kuźnic. Typowa łagodna wycieczka, którą czasem trzeba traktować trochę jak zło konieczne, wstęp do wyprawy na Granaty, albo Zawrat. Z żoną postanowiliśmy iść na Kościelec. W Kuźnicach byliśmy przed siódmą rano. Ludzi było zadziwiająco mało. Prawdopodobnie wszyscy byli zniechęceni kiepską prognozą. Na szlak wyruszyliśmy sami. Przy wejściu zobaczyliśmy oczywiście ostrzeżenie przed niedźwiedziami. Wydrukowany na drukarce napis włożony w folię raczej nie działał na moją wyobraźnię. Jak się okazało, podziałał na żonę.
Po kilkunastominutowej marszrucie, gdy zniknęły już odgłosy budzącego się Zakopanego, gdzieś z oddali dobiegł nas nagle dziwny dźwięk. Słyszeliśmy go wyraźnie, ale nie mieliśmy pojęcia co to może być. Wystarczyło jednak, żeby żonie znacznie podskoczyło ciśnienie. Mnie się zdawało, że to raczej jakaś skrzynia biegów w starym żuku, czy nysie. Po następnych 10 minutach dźwięk zabrzmiał ponownie. Zbyt blisko, bym mógł go znów zbagatelizować. Musiałem przyznać: "tak, słyszałem, nie wiem co to było, na pewno jakieś zwierzę, ale wątpię w to, że był to niedźwiedź". Żona natychmiast zaczęła opracowywać plan ewakuacji ze szlaku. Był tylko jeden feler. Głos słyszeliśmy zza pleców - kto wie, może jakieś 500 metrów od nas. O powrocie nie było mowy, bo ani chybi wpadlibyśmy w ramiona misia, który w wyobraźni (nie mojej!) stawał się krwiożerczą bestią. Nie było rady, trzeba było iść dalej przed siebie - do schroniska. Nie przeczę, sam w tym momencie byłem już zaniepokojony, ale nerwy wciąż trzymałem na wodzy. Do czasu...
Po kolejnych paru minutach coś zawyło znowu. Zawyło? Monstrualna, dzika, pałająca żądzą utoczenia ludzkiej krwi bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask, by oznajmić nam: "mam was, moje śniadanko, już mi nie uciekniecie". Wielki niedźwiedź (co do tego nie miałem już żadnych wątpliwości) był nie dalej niż 50 metrów od nas. Niemal poczuliśmy na plecach jego oddech. Wtedy poznałem jak to jest, gdy wyłącza się rozum, a zaczyna działać instynkt. Bez chwili zastanawiania schwyciliśmy się za ręce i pobiegliśmy co sił w nogach. Po chwili rozum na szczęście się włączył. Zatrzymałem żonę. W końcu miś, gdyby chciał, z pewnością by nas dorwał - i nie miało znaczenia, czy biegliśmy, czy staliśmy w miejscu. Szliśmy więc odtąd szybkim krokiem, z przerażeniem w oczach oglądając się za niedźwiedziem. Niczego nie zobaczyliśmy.
Szlak w pewnym momencie ostro skręca, i zaczyna się wspinaczka. W tym miejscu stanęliśmy. Co robić? Iść dalej, czy wracać? Byłem bezradny. No, ale jak na kozaka przystało, z każdą minutą byłem bardziej pewny siebie. W którymś momencie na szlaku pojawiło się dwóch gości. Szli sobie w naszą stronę, nic ich jakoś nie atakowało. Mój plan był taki: poczekamy aż nas miną, i pójdziemy za nimi. Oczywiście nie chciałem się ośmieszyć historią z niedźwiedziem, więc o ataku potwora ani mru mru.
Wypuściliśmy kolesi jakieś 100 metrów i ruszyliśmy za nimi. W tym miejscu zaczęła się już wspinaczka, więc pole widzenia zdecydowanie się zmniejszyło. Obaj chłopacy zniknęli nam z oczu. Właśnie wtedy stało się to, co najgorsze. Miś znowu zawył. Tyle tylko, że tym razem nie był za nami, ale przed nami. Nastąpiła totalna histeria (nie u mnie, ma się rozumieć). Zaatakowały nas dwa niedźwiedzie! Jeden z tyłu, drugi z przodu! Nie było nawet sensu łagodzić emocji, czy nawet rozpoczynać dyskusji. Został zarządzony taktyczny odwrót. Refleksja przyszła dopiero po chwili. "Nie mamy dokąd uciekać". Święta prawda. Staliśmy więc w miejscu, jak dwie sieroty. Wstyd się przyznać, ale tkwiliśmy tak dobre pół godziny. Wokoło żywej duszy. Dopiero po tym czasie ujrzelismy schodzącego z góry faceta. Wyglądał na "zawodowca", a nie niedzielnego turystę.
Chowając dumę do kieszeni, jak ostatni debil zapytałem go, czy nie wie skąd te ostrzeżenia o niedźwiedziach na szlaku? O co innego miałem go zapytać? Może o to, czy nie natknął się na rozszarpane zwłoki dwóch młodzieniaszków? Reakcja była taka, jakiej się spodziewałem. Na obliczu "zawodowca" pojawił się łagodny uśmiech i usłyszałem odpowiedź: "Eee, takie tam...".
"Nie ma więc żadnego przeklętego niedźwiedzia, do cholery" - tak można w normalnych słowach przetłumaczyć to, co przemknęło mi przez głowę. Decydując się na najgorsze upokorzenie wybąkałem: "Bo wie pan, nam się wydawało, że słyszeliśmy...". Jedyne, co gość miał nam do powiedzenia, to że był to z pewnością jeleń. Gdy facet sobie poszedł, chwyciłem żonę mocno za rękę i nie pytając o opinię, zacząłem marszrutę do schroniska. Byliśmy ocaleni.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone