Z telewizji,
z radia, z prasy - zewsząd dowiaduję się, że stoimy u progu
prosperity. Więcej nawet, podobno już zaczynamy się bogacić.
Analitycy obserwują wzrost gospodarczy, recesja się kończy,
i tylko patrzeć, jak dorównamy krajom Unii Europejskiej.
Jak to się ma do zamożności przeciętnego Kowalskiego? Nijak.
Wskaźniki imponują i napawają optymizmem, a Kowalski jak klepał
biedę, tak ją ciągle klepie. W dodatku po naszym wejściu do
Unii ceny wielu towarów - w tym podstawowych, bo spożywczych
- poszły w górę i z wysoka śmieją się z nas. Ceny mamy już
więc europejskie, ale zarobki jeszcze jakby afrykańskie. Nic
dziwnego, że Kowalski klepie biedę coraz mocniej. Tak ją już
uklepał, że biedaczka cieniutka; jak ją podnieść do góry,
to prześwituje blask żarówki. Zupełnie jak przez te plasterki
najtańszej kiełbasy, którą Kowalska kładzie dzieciom na chleb.
- Niepotrzebna ta ironia - obrażą się ekonomiści. - Trzeba
zacisnąć pasa i wytrzymać jeszcze jakieś trzy lata, góra pięć.
Dobrobyt nie spada manną z nieba, trzeba na niego zapracować.
Ależ tak! Zgadzam się. Tylko jeśli koszt życia będzie rósł
w dzisiejszym tempie, to po pięciu latach Kowalskim nie starczy
nie tylko na kiełbasę, ale i na chleb. Nowakom już dziś nie
starcza, chleb jedzą suchy (jak znajdą na śmietniku), a ich
dzieci pewnie nieprędko dowiedzą się, co to jest kiełbasa.
Sytuacja jest niewesoła, grunt grząski, a lud głodny. Wymarzone
poletko dla populistów. Jedni krzyczą "Wodzu, na Brukselę!",
inni obwieszczają, że zbudują czwartą Rzeczpospolitą. A wszystko
oczywiście po to, by Kowalskim żyło się lepiej, a Nowakowie
mogli zajadać się gruszkami (bo na razie to jedzą tylko korę
wierzby).
Zaglądam do swojego portfela i coraz częściej widzę tylko
puste dno. W dodatku przetarte. Tak jakby pieniądze wyciekały
jakąś dziurą. I rzeczywiście wyciekają. Dziura jest przecież
niemała. Tu jakiś ukryty podatek, tam składka-haracz - a przez
dziurkę pieniądz ciurkiem sypie się za Grzesiem... Mógłbym
sobie kupić kiełbasę, albo chociaż chleb, ale najpierw muszę
nakarmić sto pań z Urzędu Skarbowego. Chciałbym zjeść dziś
obiad, ale prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych marzy o
nowym biurowcu. Mam mu odmówić tych paru złotych?
Zaglądam do portfela, widzę dno i takie właśnie słowo przychodzi
mi na myśl. Na nic pocieszenie, że pod dnem jest jeszcze siedem
metrów mułu. Kieruję więc wzrok na mapę świata i błądzę nim
gdzieś za Odrą. A może tak przeczekać u sąsiadów? Kiedy wreszcie
nadejdzie ten wyczekiwany dobrobyt, będę go mógł powitać chlebem
i kiełbasą. Na razie nie stać mnie nawet na sól.
|