CUDOWNA MIKSTURA ALCHEMIKA
|
Olaf Ważyński
|
|
|
Od
lat deklaruję swoje uwielbienie dla kina francuskiego. Znajduję
w nim ducha, którego próżno szukać w filmach made in Hollywood.
W przeciwieństwie do biznesowego nastawienia amerykańskich
filmowców, w kinie europejskim chodzi o coś więcej niż tylko
zarabianie pieniędzy. Co to jest, zrozumie każdy, kto wybierze
się na film "Bon voyage".
Jest rok 1940. Do Bordeaux wpłynęła fala uciekinierów z całej
Francji. W hotelu Splendide zatrzymali się politycy, wolnych
miejsc szukają też arystokraci. Tłumy Francuzów wylewają się
z pociągów. Nic dziwnego - Niemcy wkraczają już do Paryża.
Lada dzień będą i na Południu. Co dalej robić? Dokąd uciekać?
Na to pytanie musi sobie odpowiedzieć każdy z bohaterów "Bon
voyage". Wśród nich Frédéric (Gregori
Derangère), który stoi także wobec dylematu miłosnego:
czy adorować kochaną od lat aktorkę Viviane (Isabebelle Adjani), czy wybrać zaangażowaną
politycznie asystentkę z College de France, Camille (Virginie Ledoyen).
Viviane przywykła do popularności, kocha
luksus i nie umie z niego zrezygnować. Jest gotowa wyjechać
z kimkolwiek i dokądkolwiek, aby tylko to zatrzymać. Choćby
z Beaufortem (Gerard Depardieu), tchórzliwym i obawiającym
się o karierę politykiem, który dla świętego spokoju nie zawaha
się poprzeć nowego rządu marszałka Pétaina.
Bohaterowie filmu zostają postawieni przed koniecznością
trudnego wyboru, a w grę wchodzą najwyższe wartości: miłość,
patriotyzm, uczciwość, poświęcenie dla innych. Tym ważniejsze,
że właśnie trwa wojna, a ona uwypukla i potęguje każdą pozytywną
cechę charakteru, ale i każdą ludzką słabość. Cokolwiek wybiorą,
mają świadomość, że zaciąży to na ich dalszym życiu.
"Bon voyage" jest cudowną miksturą przyrządzoną
z kilku składników. Mamy tu historię miłosną, dramat polityczny
z wojną w tle, przez który przewija się jeszcze wątek szpiegowski.
Jest wreszcie uchwycona atmosfera odchodzącej epoki sportretowanej
w jej ostatnim kroku. Jean-Paul Rappeneau okazał się mistrzowskim
alchemikiem. Spreparował eliksir, którym z przyjemnością można
sycić oczy i umysł, zmęczone zalewem hollywoodzkiej papki.
Akcja "Bon voyage" biegnie jednostajnym tempem,
co nie jest bynajmniej wadą. Jean-Paul Rappeneau wymyślił
specyficzny rytm, by podkreślić, że wszyscy są w ciągłym pośpiechu.
Politycy gorączkowo próbują ustalić oficjalne stanowisko (jakie
ono będzie, wiemy z historii). High life szuka miejsca na
przeczekanie ciężkich czasów. A zwykli ludzie kombinują jak
się da. Pośpiech i ogólną nerwówkę doskonale podkreśla szwenkująca
kamera. Bardzo niewiele jest ujęć w bezruchu.
Pisać o zaletach gry aktorskiej Gerarda Depardieu, czy Isabelle
Adjani nie ma sensu. Każdy wie, że to asy. Peter Coyote zaskoczył
mnie świetną francuszczyzną, poza tym trochę się postarzał.
Wyrazy najwyższego uznania należą się natomiast młodemu Gregori
Derangère - jego Frédéric, z tym na poły
szalonym spojrzeniem, jest rewelacyjny! Za swoją rolę Derangère
dostał zresztą Cezara w kategorii "najbardziej obiecujący
młody aktor".
|
|
ŚMIERTELNA BZDURA
|
Kinga Malec |
|
|
|
Filmów
o wirusach wywołujących niebezpieczną, czy śmiertelną chorobę
było już wiele. Niektóre bardzo dobre ("Sygnał ostrzegawczy",
"28 dni później"), inne ewidentnie nieudane ("Epidemia"),
jeszcze inne po prostu głupie ("Resident Evil").
Dla "Śmiertelnej gorączki" trzeba by stworzyć odrębną
kategorię: film, który nie powinien był powstać.
Podobnego steku bzdur dawno nie oglądałam. Autorzy tego "dzieła"
zapewne chcieli widza porządnie nastraszyć. Temat wydawał
się idealny. Grupka młodych ludzi jedzie do wynajętego domku
w lesie, by spędzić tam kilka uroczych dni. Ale ich sielanka
zmienia się w koszmar, kiedy jedno po drugim zaczynają zapadać
na dziwną chorobę o dość odrażających symptomach. Oglądając
"Śmiertelną gorączkę", cierpiałam i ja.
Najpierw zdziwiło mnie nader swobodne potraktowanie fabuły
przez scenarzystę. Nie dość, że poutykał w niej zupełnie niepotrzebne
wątki, to jeszcze wepchał dziwne postaci, których zachowanie
w żaden sposób nie jest uzasadnione. Co robi przeciętny policjant,
który dowiaduje się, że w lesie zginął człowiek? Stawia na
nogi całą policję w bliższej i dalszej okolicy i nadaje tok
sprawie. W filmie mamy natomiast funkcjonariusza, który wygląda
jak naćpany i w kółko gada o fantastycznych imprezkach. Lekarze
w szpitalu stwierdzają bezsilność wobec nieznanej choroby
i postanawiają pacjenta... zabić. Autystyczne dziecko macha
nogami jak Bruce Lee i gryzie w rękę jednego z bohaterów,
którego za chwilę zaczyna ścigać trzech facetów ze strzelbami.
Rany boskie!
W zamyśle reżysera miała to chyba być opowieść o ludziach
przebywających z dala od cywilizacji, którzy w obliczu nieznanego
zagrożenia zaczynają bezpardonowo walczyć o życie. Eli Roth
albo pomylił scenariusze, albo nie trzeźwiał przez cały czas
kręcenia zdjęć, bo to co trafiło do kin nie jest ani horrorem,
ani thrillerem. W ogóle nie wiadomo, co to jest. Nie ma w
tym ani krzty sensu. Dialogi są sztuczne i głupie. Bohaterowie
zachowują się jak idioci.
Nie mam zwyczaju wychodzić z kina w trakcie seansu, nawet
jeśli film mi się nie podoba. Tym razem musiałam się prawie
przywiązać do krzesła, bo nogi same mnie niosły do drzwi.
Trzymajcie się jak najdalej od "Śmiertelnej gorączki"!
Dawka nonsensu, jaką ten film zawiera, przekracza wszelkie
dopuszczalne normy.
|
|
ARTUR I SARMACI
|
Lucjan Bilski |
|
|
|
Obalanie
legend jest ryzykownym przedsięwzięciem. Po pierwsze legendy
to ważna część kultury. Po drugie spełniają nasze zapotrzebowanie
na prawdziwych bohaterów. Po trzecie są doskonałą pożywką
dla kina. Kto podniesie rękę na legendę, musi się liczyć z
ryzykiem klęski. Twórcy "Króla Artura" z tej konfrontacji
wychodzą pokonani.
Film Antoine'a Fuqui w zasadzie nie tyle ma demitologizować
legendę arturiańską, ile uwiarygodnić ją przez nawiązanie
do faktów. Rzekomych, dodajmy od razu, bo jednoznacznych dowodów
na istnienie legendarnego władcy nie ma. Wiadomo natomiast,
że w pierwszych wiekach naszej ery na terenie obecnej Wielkiej
Brytanii przebywali Rzymianie, którzy podbili spory kawał
wyspy. Od reszty ziem kontrolowanych przez tubylców odgrodzili
się tzw. Murem Hadriana. Autor scenariusza, David Franzoni
sugeruje, że Artur (a wlaściwie Artorius) był rzymskim wojownikiem,
dowodzącym strażnikami muru.
Film "Król Artur" przenosi nas w dni, w których
Rzymianie zaczynają wycofywać się z Brytanii. Zanim podkomendni
Artoriusa opuszczą posterunek, muszą jeszcze wykonać ostatnią
misję - ewakuować rodzinę rzymskiego dostojnika. W międzyczasie
rozpoczyna się inwazja Sasów na Brytanię. Artorius znajdzie
się między młotem a kowadłem. Będzie musiał zdecydować, czy
uciekać do Rzymu, czy wraz z rdzennymi mieszkańcami wyspy
stawić czoło saskiej hordzie.
Sytuacja, zamęt i okrucieństwo mogą przywodzić na myśl współczesne
skojarzenia. Podobnie jak szlachetne idee głoszone wszem i
wobec przez Artura. Karny rzymski żołnierz, było nie było
okupant, zwolennikiem wolności i równości wszystkich ludzi?
Trochę zazgrzytało. Nie znam zbyt dobrze wyników badań archeologicznych
(a tylko na nich można się opierać w przypadku czasów tak
odległych jak V wiek n.e.), nie będę więc poddawał w wątpliwość
pomysłu, że żołnierzami Artura byli głównie Sarmaci. Z filmu
wynika, że byli to ludzie wojowniczy i honorowi. I choć walczyli
w nie swojej sprawie, gotowi byli do końca nadstawiać karku.
Widzowi przyzwyczajonemu do tradycyjnego przedstawiania legend
arturiańskich może być trudno przełknąć brak magii. Merlin
nie jest tu czarodziejem, lecz wodzem Piktów. Ekskalibur tkwi
w grobie ojca Artura. A Ginewra jest dumną wojowniczką, która
umalowana w różne esy-floresy rusza do boju z Sasami.
Na plus twórcom filmu trzeba zapisać bardzo oszczędne stosowanie
efektów specjalnych. W odróżnieniu np. od komputerowo podrasowanej
"Troi", tu postawiono na prawdziwe dekoracje i tłum
statystów. Podoba mi się też, że zatrudniono nie-amerykańskich
aktorów. Clive Owen, Keira Knightley, czy Til Schweiger są
w Europie znani, ale dla Hollywood to prawdopodobnie zupełnie
świeże twarze.
Mimo dobrego aktorstwa film nie wciąga. Patetyczne przemówienia
Artura bardziej upodabniają go do polityka-populisty niż do
wielkiego wodza. Miłosny trójkąt Artur-Ginewra-Lencelot praktycznie
nie istnieje. W ogóle towarzysze Artura są jacyś bezpłciowi.
Dużo machają mieczami, ale niewiele z tego wynika, a dramatyzmu
w nich za grosz. Film da się obejrzeć, ale gwarantuję, że
będziecie często zerkać na zegarek.
|
|
|