Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



ZACZAROWANY BAS

Ryszard Czakowski




Czasami można odnieść wrażenie, że jedynymi widzami, słuchaczami, czytelnikami polskich mediów są nastolatki rozkochane w kolejnych klonach piosenkarek z cyklu "goły pępek". Znalezienie czegokolwiek ciekawego, co wykracza poza ten poziom graniczy z cudem. Czasem jednak się zdarza. Jeden z moich kolegów zaraził mnie swoim uwielbieniem dla muzyka o nazwisku Victor Lemonte Wooten. Smutna prawda jest taka, że nigdy nic o tym gościu nie słyszałem - bo i skąd?

Victor Wooten pochodzi z bardzo muzykalnej murzyńskiej rodziny z Williamsburga w Virginii. Jego starsi bracia potrzebowali do zespołu basisty, dali więc gitarę trzyletniemu Victorowi. Rączki chłopca były za małe do gry, ale pomimo tego dzieciak zaczął ćwiczyć. Oficjalnie zadebiutował jako... pięciolatek. Jak sam mówi: "wszyscy wokół mnie grali, więc nie zastanawiałem się specjalnie, tylko też zaczynałem grać. Gdy grali melodię, powtarzałem za nimi, gdy grała perkusja, próbowałem ją naśladować na basie". Gdy miał osiem lat, systematycznie występował w swoim mieście. Dzień wyglądał tak: pobudka, szkoła, odrabianie lekcji, drzemka, i od dziesiątej wieczorem do drugiej w nocy granie. Wootenowie mieli zresztą z tego powodu kłopoty, bo w knajpach, w których grywali, serwowany był alkohol, wstęp tylko dla dorosłych, a na podeście jakiś smarkacz z gitarą basową...
Kariera Wootena nabrała rumieńców, gdy spotkał na swojej drodze grającego na bandżo Bela Flecka. W ten sposób powstali The Flecktones Throwdown At The Hoedown. Bracia Wootenowie i ich współpracownik stali się sensacją. Na początku lat 90-tych zdobyli cztery nominacje do Grammy Awards. Przez zespół gościnnie przewinęli się: Brandford Marsalis, Grover Washington Jr., Chick Corea. W końcu sława zaczęła spływać na samego Victora Wootena. W różnego rodzaju rankingach zdobywał tytuły najlepszego basisty. Dzisiaj może sobie pozwolić na nagrywanie solowych płyt, a nawet na trasy koncertowe sygnowane własnym nazwiskiem Good People! W przypadku gitarzysty basowego to niezwykłe osiągnięcie. Basistów, którzy zdobyli taki rozgłos można policzyć na palcach jednej ręki.

Sam Wooten skromnie przyznaje, że na ten sukces pracował latami. Pukał do niejednej wytwórni płytowej. Z kwitkiem odprawiano go wiele razy. Wspomina, że wytwórnie nie chciały się godzić na to, co on proponował. W końcu dopiął swego. Prawdę mówiąc, trudno zrozumieć, co mogło wzbudzać takie wątpliwości wobec jego osoby. Niechęć zapewne brała się stąd, że gitara basowa nigdy nie jest traktowana jako instrument solowy. Z reguły raz na kilka kawałków można posłuchać "solówki" basu, ale na tym koniec. Z drugiej strony gitara basowa to wciąż bardzo młody wynalazek; jak mówi Wooten możliwości tego instrumentu są wciąż dopiero odkrywane. Słuchając na przykład płyty "Yin Yang" nie można się doszukać szczególnie skomplikowanych dla ucha efektów. To znakomita funkowa, chwilami hip-hopowa muzyka, przepełniona humorem, znakomita do zabawy w gronie "wtajemniczonych" osób Yinin' And Yanging. A jednak wszędzie słychać "pracujący" bas. I tu, panie i panowie, czapki z głów, bo jest to majstersztyk.
Jako swoich mistrzów Wooten jednym tchem wymienia Stanleya Clarka i Marcusa Millera. Tyle że dziś inni dołączają jego do tych nazwisk. Jazzman zdecydował się już przekazywać swoje doświadczenia następnym pokoleniom basistów. Od kilku lat organizuje swego rodzaju "obozy pracy twórczej". Zjeżdżają na nie kontrabasiści, by pod okiem mistrza dzień w dzień przez tydzień lub dwa ćwiczyć i poznawać nowe sztuczki. O tym, jaką sławą cieszą się te kursy świadczy fakt, że zaproszenie na nie przyjmują tak utytułowani muzycy, jak na przykład Christian McBride.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone