Czasami
można odnieść wrażenie, że jedynymi widzami, słuchaczami,
czytelnikami polskich mediów są nastolatki rozkochane w kolejnych
klonach piosenkarek z cyklu "goły pępek". Znalezienie
czegokolwiek ciekawego, co wykracza poza ten poziom graniczy
z cudem. Czasem jednak się zdarza. Jeden z moich kolegów zaraził
mnie swoim uwielbieniem dla muzyka o nazwisku Victor Lemonte
Wooten. Smutna prawda jest taka, że nigdy nic o tym gościu
nie słyszałem - bo i skąd?
Victor Wooten pochodzi z bardzo muzykalnej murzyńskiej rodziny
z Williamsburga w Virginii. Jego starsi bracia potrzebowali
do zespołu basisty, dali więc gitarę trzyletniemu Victorowi.
Rączki chłopca były za małe do gry, ale pomimo tego dzieciak
zaczął ćwiczyć. Oficjalnie zadebiutował jako... pięciolatek.
Jak sam mówi: "wszyscy wokół mnie grali, więc nie zastanawiałem
się specjalnie, tylko też zaczynałem grać. Gdy grali melodię,
powtarzałem za nimi, gdy grała perkusja, próbowałem ją naśladować
na basie". Gdy miał osiem lat, systematycznie występował
w swoim mieście. Dzień wyglądał tak: pobudka, szkoła, odrabianie
lekcji, drzemka, i od dziesiątej wieczorem do drugiej w nocy
granie. Wootenowie mieli zresztą z tego powodu kłopoty, bo
w knajpach, w których grywali, serwowany był alkohol, wstęp
tylko dla dorosłych, a na podeście jakiś smarkacz z gitarą
basową...
Kariera Wootena nabrała rumieńców, gdy spotkał na swojej drodze
grającego na bandżo Bela Flecka. W ten sposób powstali The
Flecktones .
Bracia Wootenowie i ich współpracownik stali się sensacją.
Na początku lat 90-tych zdobyli cztery nominacje do Grammy
Awards. Przez zespół gościnnie przewinęli się: Brandford Marsalis,
Grover Washington Jr., Chick Corea. W końcu sława zaczęła
spływać na samego Victora Wootena. W różnego rodzaju rankingach
zdobywał tytuły najlepszego basisty. Dzisiaj może sobie pozwolić
na nagrywanie solowych płyt, a nawet na trasy koncertowe sygnowane
własnym nazwiskiem !
W przypadku gitarzysty basowego to niezwykłe osiągnięcie.
Basistów, którzy zdobyli taki rozgłos można policzyć na palcach
jednej ręki.
Sam Wooten skromnie przyznaje, że na ten sukces pracował
latami. Pukał do niejednej wytwórni płytowej. Z kwitkiem odprawiano
go wiele razy. Wspomina, że wytwórnie nie chciały się godzić
na to, co on proponował. W końcu dopiął swego. Prawdę mówiąc,
trudno zrozumieć, co mogło wzbudzać takie wątpliwości wobec
jego osoby. Niechęć zapewne brała się stąd, że gitara basowa
nigdy nie jest traktowana jako instrument solowy. Z reguły
raz na kilka kawałków można posłuchać "solówki"
basu, ale na tym koniec. Z drugiej strony gitara basowa to
wciąż bardzo młody wynalazek; jak mówi Wooten możliwości tego
instrumentu są wciąż dopiero odkrywane. Słuchając na przykład
płyty "Yin Yang" nie można się doszukać szczególnie
skomplikowanych dla ucha efektów. To znakomita funkowa, chwilami
hip-hopowa muzyka, przepełniona humorem, znakomita do zabawy
w gronie "wtajemniczonych" osób .
A jednak wszędzie słychać "pracujący" bas. I tu,
panie i panowie, czapki z głów, bo jest to majstersztyk.
Jako swoich mistrzów Wooten jednym tchem wymienia Stanleya
Clarka i Marcusa Millera. Tyle że dziś inni dołączają jego
do tych nazwisk. Jazzman zdecydował się już przekazywać swoje
doświadczenia następnym pokoleniom basistów. Od kilku lat
organizuje swego rodzaju "obozy pracy twórczej".
Zjeżdżają na nie kontrabasiści, by pod okiem mistrza dzień
w dzień przez tydzień lub dwa ćwiczyć i poznawać nowe sztuczki.
O tym, jaką sławą cieszą się te kursy świadczy fakt, że zaproszenie
na nie przyjmują tak utytułowani muzycy, jak na przykład Christian
McBride.
|