PIWNICA PANI MUNSON
|
Lucjan Bilski
|
|
|
Pamiętacie
polski film "Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ
króla kasiarzy"? Paru złodziejaszków robiło w nim podkop
do banku, za przykrywkę mając nad głowami teatrzyk rewiowy.
Otóż na podobnym pomyśle opiera się scenariusz nowego filmu
braci Ethana i Joela Coenów "Ladykillers czyli zabójczy
kwintet".
U Coenów przestępcy też drążą tunel, też chcą się dobrać
do grubej kasy. Różnica polega na tym, że udają muzyków pasjonujących
się utworami renesansu. Mózg tego przedsięwzięcia, podający
się za naukowca Goldthwait Higginson Dorr III wynajmuje pokój
w domu leżącym naprzeciwko kasyna. Gromadzi grupę pomocników
(były japoński oficer, pechowy specjalista od materiałów wybuchowych,
tępy osiłek i przeklinający fan hip-hopu) i zaczyna kopać.
Zawzięci złodzieje napotykają poważną przeszkodę w postaci
starszej pani, udostępniającej im piwnicę. Pani Munson jest
bogobojną i prostolinijną kobietą, a wraży czyn przestępców
odkrywa przypadkiem. Niestety, przedsięwzięcie nie przewiduje
żadnych świadków. Starszą panią trzeba więc "zniknąć".
I tu zaczyna się piramida kłopotów. Okazuje się bowiem, że
usunięcie gospodyni nie jest rzeczą łatwą. A to przeszkodzą
wspomnienia z dzieciństwa, a to głośny zegar z kukułką. Nie
wspominając o niesfornym kocie.
Może się starzeję, ale jakoś nie śmieszyły mnie perypetie
bandy złodziei usiłującej pozbyć się starszej pani. Choć tak
naprawdę filmowym gagom nic nie można zarzucić. Sęk w tym,
że Ethan i Joel Coen już na zawsze pozostaną dla mnie twórcami
takich arcydzieł jak "Ścieżka strachu", "Fargo",
"Big Lebowski", czy "Hudsucker Proxy".
"Ladykillers" w ogóle nie przypomina tamtych filmów.
Pewnie dlatego, że jest de facto remakiem brytyjskiego klasyka
"Jak zabić starszą panią" z 1955 roku, w którym
koncertowo zagrali Alec Guiness i Peter Sellers. Wniosek jest
prosty: bracia Coenowie powinni pozostać przy własnych pomysłach,
a nie czerpać z cudzych dokonań.
Tom Hanks w "Ladykillers" ukazuje zupełnie nowe
oblicze. Nigdy bym nie powiedział, że rola elokwentnego erudyty
jest dla niego stworzona. A jednak gra błyskotliwie i z wdziękiem.
Jego Higginson Dorr wznosi się na wyżyny krasomówstwa; zdania,
które wygłasza, wprost mienią się ozdobnikami i wyszukanym
stylem. Oczywiście to samo w sobie nie byłoby śmieszne, dlatego
"profesor" ma specyficzną wadę wymowy i idiotycznie
chichocze. Niestety, pozostali aktorzy nie dorównują Hanksowi
lekkością swoich kreacji. Ich postaci są przyciężkawe, albo
niepotrzebnie przerysowane. Łącznie z Irmą P. Hall w roli
gospodyni, pani Munson. Szkoda, że bracia Coenowie nie zatrudnili
swoich dawnych "etatowych" aktorów, np. Steve'a
Buscemi, Johna Goodmana albo Johna Turturro. Film na pewno
byłby wtedy zabawniejszy.
|
|
UDRĘKA BEZ EKSTAZY
|
Olaf Ważyński |
|
|
|
Poszedłem
na "Zgromadzenie", bo tęskniłem za porządnym horrorem.
Takim, który wyciśnie ze mnie siódme poty. Srodze się zawiodłem.
Nie tylko się nie bałem, ale wyszedłem z kina wręcz znudzony.
Brian Gilbert bardzo chciał opowiedzieć wciągającą historię
z dreszczykiem, zakończoną morałem. Nie wyszło.
W pobliżu pewnego miasteczka zostaje odkryty zasypany ziemią
kościół. W środku uderza dziwna scena wyrzeźbiona w prezbiterium.
To rząd ludzi, obserwujących ukrzyżowanego Chrystusa. Badający
świątynię ksiądz (Simon Russel Beale) odkrywa, że postaci
te przewijają się przez całą historię ludzkości. Widać je
na obrazach, fotografiach i filmach dokumentalnych, których
tematem są zbrodnie lub tragedie. Dowiadujemy się, że to ludzie,
którzy rzeczywiście byli świadkami śmierci Chrystusa, ale
przyszli na Golgotę z ciekawości. I za to zostali ukarani
wiecznym potępieniem. Od tego czasu zawsze mają się zjawiać
tam, gdzie dzieje się jakieś Zło.
To jednak tak naprawdę tło, bo na pierwszym planie mamy przybywającą
do miasteczka dziewczynę, Cassie (Christina Ricci), która
wpada pod samochód i chwilowo traci pamięć. Nękają ją krwawe
wizje i prześladuje szczekający pod oknem pies, a ona sama
rozszyfrowuje mordercze plany pewnego faceta. I to jest niestety
najsłabsze ogniwo całej opowieści. Ale niedociągnięć jest
tu więcej. "Zgromadzenie" to dowód bezradności
reżysera i przykład wymęczonego scenariusza. A jak na horror,
jest za mało strasznie. Tu się najzwyczajniej nie ma czego
bać.
W filmie rodzą się wątki, które w żaden logiczny sposób nie
zostają rozwinięte ani zakończone. Choćby wspomniany pies:
ujada nocami, potem znika, w końcu zostaje zastrzelony przez
właściciela. Dlaczego? Nie wiadomo. Co ma symbolizować odkopana
świątynia? Kto ją zbudował? I po co? Skąd nagła przenikliwość
umysłu i zdolności dedukcyjne u Cassie? Jak wpadła na to,
że mrukliwy mężczyzna zamierza wymordować pół miasta? Przecież
to się kupy nie trzyma!
Pomysł z duchami potępionych, pojawiającymi się wszędzie
tam, gdzie dochodzi do strasznych zbrodni, jest całkiem niezły.
Tym bardziej, że oparty jest na wątku biblijnym, który np.
dla chrześcijan jest prawdą, czystym faktem. Można było zbudować
nań poruszającą historię. Niestety, Brian Gilbert ten pomysł
skopał. Duchy są tu milczącymi, ponurymi postaciami. Snują
się po miasteczku, patrzą uporczywie w jakiś punkt i mają
być w założeniu przerażające. Ale jeden z nich zachowuje się
normalnie, całkiem jak człowiek z krwi i kości. Dlaczego?
Jak się okazuje, by uwiarygodnić niespodziankę, która czeka
nas na końcu. Kolejna niekonsekwencja. Historyjka od razu
traci spójność.
Nie rozumiem zwłaszcza istoty kary, nałożonej przed dwoma
tysiącami lat na gapiów, przyglądających się męczeństwu Chrystusa.
Zbiegli się na Golgotę, bo obserwowanie czyjejś śmierci sprawiało
im przyjemność. Czy skazanie ich na wieczne towarzyszenie
ludzkiemu cierpieniu jest zatem karą? Przecież to prezent!
Za to ja musiałem kiedyś poważnie zgrzeszyć, bo oglądanie
"Zgromadzenia" było prawdziwą udręką.
|
|
|