Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



EPOKA LODOWCOWA

Sprawca Naczelny



 


Nazwisko Roland Emmerich wywołuje u mnie lekki grymas niechęci już od czasu "Dnia Niepodległości". Bardzo mnie zniesmaczył w tym filmie wszechobecny amerykański patos, a uczucia tego nie zmieniły ani fajerwerki efektów specjalnych ani plejada gwiazd. "Godzillę" sobie darowałem, bo odstraszył mnie sam zwiastun. Dlatego na najnowszy film Emmericha szedłem z pewną obawą. Już pierwsze minuty seansu upewniły mnie, że była ona uzasadniona.

Akcja filmu "Pojutrze" toczy się według schematu charakterystycznego dla kina katastroficznego; schematu tak ogranego, że już nudnego. No więc mamy bystrego naukowca, który odkrywa pogodowe anomalie. Jest i polityk-bufon, który lekceważy ostrzeżenia, bo przecież "najważniejsza jest gospodarka". Następuje przepowiedziana katastrofa, giną ludzie, szlag trafia całe miasta, a polityk w końcu przyznaje, że popełnił błąd. Na tym tle obserwujemy perypetie grupy nastolatków, których szalejące żywioły uwięziły w budynku nowojorskiej biblioteki. Ponieważ tak się składa, że jednym z nich jest syn wspomnianego naukowca, jest jasne jak słońce, że do Nowego Jorku wyruszy wyprawa ratunkowa.
Akcja jest przewidywalna do bólu. W przeciwieństwie do wybryków przyrody. Oto dowiadujemy się, że skutkiem globalnego ocieplenia jest... nowa epoka lodowcowa. Dla klimatologów może jest to oczywiste, ale przeciętny widz za cholerę nie pojmie, dlaczego topnienie arktycznego lodu ma spowodować zamarzanie wody w oceanie. Wprawdzie ta kwestia jest w filmie "Pojutrze" krótko wyjaśniona, ale zawiłości naukowej gadki nie trafią do umysłu laika.

Obrazki katastrofy klimatycznej są za to bardzo widowiskowe. Poczynając od gradu wielkości sporych kamieni w Tokio, przez gigantyczne tornado siejące spustoszenie w Los Angeles, po Nowy Jork zalewany przez ocean. Specom od efektów należą się wielkie brawa. Niestety, wrażenie psują pewne, hm... nieścisłości.
Po pierwsze szybkość następowania anomalii klimatycznych. Emmerich wmawia nam, że może to być kwestia kilku tygodni. Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że zmiana klimatu to proces długotrwały, liczony conajmniej w latach, jeśli nie w dziesięcioleciach. Po drugie - widzimy jak w temperaturze minus stu stopni ludzie zamarzają od razu, w pół oddechu. Czy to możliwe? Przecież w komorach kriogenicznych pacjenci, praktycznie nago spędzają nawet dwie minuty, a może tam panować temperatura np. minus stu trzydziestu stopni.

Nie będę się pastwił nad wątkiem miłosnym i ckliwo-rodzinnym. Szkoda słów. Szkoda też, że reżyser nie dał pograć więcej Ianowi Holmowi, którego bardzo lubię. Dennis Quaid w roli dzielnego klimatologa nie razi. Dobrze, że nie miał okazji robić swoich tradycyjnych min, wcale by tu nie pasowały. Jake Gyllenhaal jako syn naukowca gra też niczego sobie.
Mam za złe Emmerichowi, że w "Pojutrzu" poszedł po łebkach. Mógł pociągnąć kilka dramatycznych wątków (mały pacjent uwięziony z lekarką w szpitalu, poszukiwanie żywności w skutym lodem mieście). W zamian za to oglądamy ludzi ratujących się przed mrozem paleniem książek (dlaczego nie spalili mebli?). Można też było wyraźniej podkreślić pro-ekologiczną wymowę filmu. W końcu wszystko zaczęło się od efektu cieplarnianego.

 

SPIRALA NIENAWIŚCI

Plastuch



Można się na Amerykanów zżymać, że są ciemni jak tabaka w rogu, można też im odpuścić i bawić się tym co proponują. W trakcie oglądania "Troi" pierwsze odczucie ustępowało u mnie z czasem drugiemu.

Nie da się ukryć, że nawet pod wodzą niemieckiego reżysera Wolfganga Petersena "Troja" jest amerykańską tandetą. Pierwsze wrażenie, które mnie rozwaliło, to aktorzy, którzy o mieszkańcach Troi mówią "trodżans". W języku polskim "Trojanie" brzmi niezwykle majestatycznie, a "trodżans" niestety zalatuje hamburgerem. Drugie wrażenie to kretyński wątek miłości Parysa do Heleny. Oglądając film trudno wprost pojąć, skąd wzięło się aż tak gwałtowne uczucie, które skłoniło Helenę do wyjazdu do odległej Troi. Poza tym grający Parysa Orlando Bloom to po prostu tragedia. Ze swoim warsztatem aktorskim sprowadzającym się do marszczenia brwi mógłby szukać szczęścia najwyżej w niemym kinie. Prawdopodobnie z "Władcy pierścieni" została mu jeszcze umiejętność strzelania z łuku, więc i tu troszkę postrzelał. Więcej to on chyba nie potrafi.
Opiewane przez wszystkich sceny walki też nie wszędzie były perfekcyjne. Zwłaszcza scena treningu Achillesa z jego kuzynem była kompletną wpadką. Po prostu wyraźnie było widać, że obaj panowie bardzo konkretnie markują. Nieładnie.

Na szczęście wszystkie te niedociągnięcia schodzą w filmie na dalszy plan. Miłym zaskoczeniem było umiejętnie pokazanie tego, co zwykle nazywa się spiralą nienawiści. Wydarzenia w "Troi" najpierw miały być tylko waleczną przygodą. Potoczyły się w taki sposób, że bardzo szybko przestała to być wojna o Helenę, a zaczęła być wojną o honor, albo prościej - zwyczajną zemstą. Każdy miał do niej powody. Poetycka wojna zamieniła się w bagno, ale główni jej bohaterowie nie stracili honoru. Chyba jedynym czarnym charakterem jest w filmie król Greków, Menelaos. Nawet rzeźnik Achilles został przez Wolfganga Petersena przedstawiony jako wrażliwy wojownik, co pozbawiło zresztą tej roli autentyzmu.
Wśród aktorów zwraca uwagę Eric Bana. Jego Hektor to jedyna osoba w całym dramacie, która rozumie bezsens tego co się dzieje. Ta postać wzbudza sympatię, a jednocześnie nie jest plastikowa. Bana, znany dotąd głównie z "Helikoptera w ogniu" i "Hulka", będzie się teraz zapewne pławić w sławie gwiazdy. Mniej superlatyw można kierować pod adresem Brada Pitta. Zbyt dużo niezrozumiałych paradoksów. Raz był zwykłym bandytą, kiedy indziej czułym kochankiem. To się po prostu nie klei. Ciekawostką jest udział Peter O'Toole'a. Aktor - legenda (Lawrence z Arabii!) przysporzył filmowi majestatu. Między innymi dla niego "Troję" warto zobaczyć. Mimo hollywoodzkich uproszczeń i płycizn film mnie nie zniesmaczył.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone