Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



DESZCZOWE GÓRY

Olaf Ważyński



 


"W góry, w góry, miły bracie!" - popularność tej przyśpiewki dawno już przebrzmiała. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, wędrując w sierpniu po Sudetach Wschodnich. Szlaki były opustoszałe, wręcz bezludne - nie licząc turystów z Czech. Ale zacznę od początku.
Początek był dość bolesny. Żeby dojechać na rano do Międzylesia, musiałem wstać w środku nocy. Nocne pociągi - ach, jak ja to lubię! Część drogi oczywiście przespałem. Obudziłem się w Kłodzku. Poranek był rześki, a na dworcu nie było baru. Na szczęście stał automat z gorącymi napojami. Niestety, herbata cytrynowa miała podejrzany posmak kawy. Nie dość, że kwaśna, to jeszcze gorzka! Ale przynajmniej mnie rozbudziła.

W Międzylesiu coś mnie tknęło. Kupiłem sobie czapkę z daszkiem. Bo może się przyda. Przydała się, i to jak! Po paru godzinach całkiem przyjemnego marszu wpakowałem się w sam środek fatalnej ulewy. Niebo wprawdzie od rana było zachmurzone, ale nie spodziewałem się aż takiego prysznicu. Tymczasem przemokłem do suchej nitki. Wcześniej zdążyłem sfotografować całkiem fotogeniczną mgłę nad Małym Śnieżnikiem. I zjeść drugie śniadanie. Potem była już tylko woda, woda, woda...
Idąc, modliłem się, żeby tylko w schronisku na Śnieżniku były wolne miejsca, i żeby rozpalili w kominku, i żeby dali grzanego piwa, albo chociaż herbatę z rumem... Wolne miejsca były, aż nadto. Właściwie powinienem raczej napisać, że schronisko było prawie puste. "Turystyka piesza zdziadziała" - stwierdził autor przewodników górskich i naukowiec, Krzysztof Mazurski. Spotkałem go w schronisku, kiedy przy kominku (hurra!) suszyłem swoje rzeczy. Rzeczywiście, każdego kolejnego dnia spotykałem zaledwie po parę osób. Być może to paskudna pogoda wymiotła ludzi z gór, a może faktycznie wędrowanie nie jest już w modzie. Mnie to akurat pasuje. Nie lubię tłoku, zwłaszcza na szlaku.

Nazajutrz wyruszyłem na wschód, w stronę Gór Bialskich. Na szczęście już nie padało, ale za to wilgotna trawa zwieszała się nisko nad ścieżką. Skutek? Po godzinie miałem już przemoczone buty. Jasny gwint! Okolica za to rekompensowała niewygodę. Zwłaszcza kiedy szlak prowadził mnie przez rezerwat "Puszcza Śnieżnej Białki". Piękne, stare jawory! Rozglądałem się za dzikami - podobno tam grasują - ale nie dostrzegłem żadnego.
Kiedy wkroczyłem do Doliny Górnej Białej Lądeckiej, zupełnie zapomniałem o wodzie w butach. Cuuudo! Wspaniałe miejsce na zamieszkanie z dala od cywilizacji. Tak sobie przynajmniej wyobrażałem. Szedłem do Bielic, wsi, o której przewodniki piszą, że to koniec świata. Faktycznie, strony to niezbyt ludne i w rozsądnej odległości od hałasu miast. Ale już przy pierwszym domu ujrzałem kiosk z mini barem (ruskie były pyszne!) i pole biwakowe, a dalej co krok natykałem się na pensjonat lub schronisko. W jednym z nich - Chatce Trapera - nocowałem. Standard więcej niż przyzwoity, ludzie mili, no i wysuszyłem buty!

Trzeciego dnia wędrowałem przez Góry Bialskie. To też piękne góry. Szkoda, że mgły, chmury i deszcz uniemożliwiły mi podziwianie lubych widoczków... W lasach roiło się od grzybiarzy. Sam też znalazłem dwa podgrzybki. W moim przypadku to zakrawa na cud! Cudem przyrody była też pajęczyna, która zwisała z drzewa. Nie mogłem się oprzeć. Popatrzcie obok...
Mój zachwyt wzmógł się jeszcze, kiedy wkroczyłem w Góry Złote. Jak ja lubię takie pejzaże! Gdyby nie woda sącząca się z nieba, byłoby wspaniale. Ale nie narzekałem. Przez ruiny zamku Karpno dowlokłem się wreszcie do Lądka Zdrój (skąd odjechałem pociągiem). Słowo honoru, ja tam sobie kiedyś postawię dom! No co, wolno chyba pomarzyć...!!!

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone