Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



TAKA GMINA

Sprawca Naczelny




Poznaniacy - cóż to za dziwny naród. Właśnie tak, naród. Mieszkańcy Wielkopolski lubią podkreślać swoją odrębność. Nasuwa mi się tutaj jeszcze jedno słowo. Mocno pejoratywne. Wyższość. Znam wielu poznaniaków. Są wśród nich ludzie sympatyczni, otwarci, tolerancyjni. Są i tacy, którzy z lekceważeniem wypowiadają się o mieszkańcach innych regionów kraju. Szczególną niechęcią darzą warszawiaków, ludzi z tzw. Ściany Wschodniej i dolnoślązaków - właśnie w takiej kolejności.
To pierwsze rozumie się samo przez się. Poznaniaków trawi zawiść i kompleks prowincji. Stolicę Polski chcieliby mieć u siebie - w końcu to kolebka polskości! To dlatego wychwalają swoje Międzynarodowe Targi (nawiasem mówiąc dziś już mocno podupadające), to dlatego dopisują do statutu miasta "stołeczność", to dlatego szczerze nienawidzą mieszkańców Warszawy.

Z kolei mieszkańcy szeroko pojętych kresów wschodnich to w oczach przeciętnego poznaniaka ludzie napiętnowani sąsiedztwem byłego Związku Radzieckiego i ubóstwem obecnej Białorusi i Ukrainy. Województwa wschodniej Polski to obszar niegospodarności, brakoróbstwa i nędzy. Wszystkie te przymioty mieszczą się w jednym terminie: chaziajstwo. Pal sześć, że niedouczonym wielkopolanom mylą się rosyjskie słowa ("chaziaj" znaczy po prostu "gospodarz"), gorzej, że oni naprawdę wierzą w to co mówią. Wiem to po swoich teściach.
Pozostają jeszcze dolnoślązacy. I tę niechęć łatwo wytłumaczyć. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że po drugiej wojnie światowej napłynęły do tej części kraju rzesze rodaków z różnych stron, głównie z Ukrainy. Tzw. Ziemie Odzyskane zastąpiły im ukochane ziemie utracone. Wrocław stał się drugim Lwowem. I tu leży rozwiązanie zagadki. Dolnoślązacy to ludność napływowa (co z tego, że dwa pokolenia wstecz), jako taka więc wykorzeniona, bez tradycji i gwary, słowem - gorsza.

Skoro mowa o gwarze, też mam trzy grosze do wtrącenia. Nie mam nic przeciwko regionalizmom. To ważny element kultury narodowej, i niech trwa wiecznie. Ale, na Allacha, dlaczego w jakiejś kostropatej, wynaturzonej, niegramatycznej formie? Dlaczego w Poznaniu mówi się, że coś jest "do góry" (zamiast "na górze")? Dlaczego czeka się "za kimś", a nie "na kogoś"?
Dlaczego pyta się "komuś", a nie "kogoś"? Dlaczego rzeczowniki rodzaju żeńskiego w bierniku przybieraja formę męską (te pyry - tych pyrów)? Bismillah, toż to jakiś koszmar z piekła rodem!
Tu o wszystkim mówi się inaczej. Do dzieci nie przychodzi Święty Mikołaj, tylko "Gwiazdor". Samo dziecko nie psoci, tylko "się psoci". Piłka się nie toczy albo turla, tylko "kula". Drzwi nie zamyka się na klucz, tylko się "zaklucza". Przycisku się nie naciska, tylko "nadusza". Nawet głupi papieros to nie papieros, tylko "ćmik".

Czym jeszcze lubią się chwalić mieszkańcy Kraju Ziemniaka? Swoją polskością. Pra-polskością. Wykazują przy tym cechy zgoła nie polskie. Bardziej jakby szkockie (wiecie, co mam na myśli). Tutejsze skapstwo stało się wręcz legendarne, rzekłbym nawet - archetypiczne. Z dowcipów o skąpych poznaniakach najbardziej podoba mi się ten, który tłumaczy pochodzenie Szkotów - to wielkopolanie wygnani z ojczyzny za rozrzutność. Najgorsze, że to wszystko prawda...
Ktoś powie, że się uwziąłem i za wszelką cenę chcę dokopać Bogu ducha winnym poznaniakom. Nie, to nie tak. Niech sobie mówią i żyją jak chcą. Ale szlag mnie trafia, kiedy pomyślę, że moje dziecko mogłoby kiedyś zacząć bełkotać tak jak oni. A niestety mam tego pecha, że moja córeczka urodziła się i mieszka właśnie w Poznaniu. Na szczęście jeszcze nie umie mówić.

 

 
Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone