Od pewnego czasu dręczę wszystkich swoich znajomych pytaniem
"Co to znaczy kochać?". Większość z nich patrzy
na mnie jakbym się z co najmniej z choinki urwała lub stwierdziła,
że mam zamiar podczas lata paradować w śniegowcach. Wzruszają
ramionami, odsyłają mnie zwykle do siebie nawzajem, albo mówią,
że " tak po prostu". Jakoś nie potrafię w to uwierzyć.
Dlaczego? Dostałam niedawno list. Od chłopaka, który piastował
swego czasu stanowisko "mojego". Notabene, mieszkał
na drugim końcu Polski, co zapewne jest faktem nie bez znaczenia
w tej historii. W niezwykle długiej, jak na mężczyznę, epistole
oświadczył (cytuję pomijając błędy ortograficzne): "Nie
będę Cię oszukiwał. Mam dziewczynę. Po prostu zrywam z Tobą,
bo nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Wiem, że ci ciężko, ale
sama wiesz jak jest". Wzruszające, niczym wyznanie amanta
z telenoweli brazylijskiej, i jakże empatyczne! O ile sobie
przypominam, nie dalej jak 5 dni wcześniej zapewniał mnie
o swej miłości i przysięgał dozgonną wierność. Potrafił wysyłać
co parę minut sms-y w których kochał mnie jak nikogo jeszcze,
byłam w nich najważniejsza i jedyna na świecie. Dowiadywałam
się (czas przeszły!) że nie może żyć beze mnie; raz nawet,
oczywiście za pomocą aluzji, w zawoalowany sposób prawie mi
się oświadczył. I nagle taki list!
Z dnia na dzień przestałam być "kochana", w ekspresowym
tempie jego słoneczkiem stała się kolejna cud-dziewczyna (podejrzewam
nawet, że przez jakiś czas swym gorącym uczuciem darzył nas
obie). Zastanawiające, prawda? Ludzie tak prędko zmieniają
obiekty swoich westchnień, że wydaje się, iż po kilkunastu
rotacjach niechybnie nastąpić musi wypaczenie tego pojęcia.
W dzisiejszych czasach kochamy znajomych, przyjaciół znajomych,
mijanego na ulicy przystojniaka, zdechłego kota sąsiadki i
wszystko inne co się napatoczy. Średnio piętnaście razy dziennie
słyszę słowo "kocham" i mam tego serdecznie dość.
Już nie wiem, kiedy jest ono prawdą, a kiedy sprytną manipulacją.
To tak łatwo powiedzieć... Przekonałam się o tym na własnej
skórze. I, o zgrozo, naiwnie wierzyłam.
Dziś myślę, że samo "po prostu" nie wystarcza (może
jedynie szczęśliwym małżeństwom), potrzeba czynów, ludzie,
czynów!!! Nie słów. Nie wierzcie nikomu, kto mówi "kocham",
nie potwierdzając tego swoim zachowaniem. Tym bardziej po
tygodniu znajomości. To coś w stylu wegetarianina, który codziennie
wsuwa schaboszczaki. Wydaje mi się, że najlepszym potwierdzeniem
miłości są drobne gesty: rezygnacja z czegoś dla drugiej osoby.
To ważniejsze od - choćby najpiękniejszych - wyznań. Najsmutniejsze
jest to, że każdy mój związek zaczynał się dobrą miłością
(w moim mniemaniu, rzecz jasna), a kończył toksyczną. Na początku
było moje przywiązanie do mężczyzny (?), a na końcu jego ucieczka.
Ostatnia historia wniosła jeszcze więcej zamieszania. Wiem,
że nic nie wiem. Przecież tym razem miało być już na zawsze...Więc
jak to jest? Na czym polega prawdziwa miłość? Co to, tak naprawdę,
znaczy kochać?
|