Wychodzę z założenia, że nie warto chodzić do kina na polskie
filmy. Zawsze są to albo pożal się Boże superprodukcje, albo
gnioty gęsto usiane k... i ch... w liście dialogowej. Zresztą
i tak po dwóch latach od premiery każdy polski kinowy "hit"
trafia do telewizji. Kierując się taką zasadą zwyczajnie nie
chodzę do kina na polskie filmy. Tę zasadę jednak wreszcie
złamałem i nie żałuję. Skusiło mnie zamieszanie wokół filmu "Edi".
Po pierwsze: Henryk Gołębiewski. Faceta kojarzę - jak każdy,
kto ma więcej niż 25 lat - z czarno-białych seriali dla dzieci.
Na Dudusia - Filipa Łobodzińskiego - napatrzyłem się w reżimowej
telewizji, ale zwykła ciekawość skłoniła mnie do tego, by
obejrzeć sobie dorosłego Poldka - Gołębiewskiego. Po drugie:
ten film został zgłoszony przez polską kinematografię do Oscara
w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny". Ho
ho ho! To naprawdę nie byle co. Zwłaszcza, że ten wybór jest
zapewne podyktowany ubiegłoroczną wpadką, kiedy został wypchnięty
do nominacji "Quo Vadis" zamiast chwalonego przez
wszystkich filmu "Cześć Tereska". Po trzecie: deszcz
nagród jaki już spadł na na "Ediego".
Film opowiada o Polsce, jakiej wolelibyśmy nie znać. Co ciekawe,
w swym ogólnym wyrazie jest bardzo podobny do "Tereski...".
Bohaterami są żule. Dwa wyrzutki, których życiowym celem jest
wypicie winka przed zaśnięciem. Każdego dnia widzimy na ulicach
takich gości. Na podstawie tego jak wyglądają i jak śmierdzą,
tworzymy sobie ich obraz. Chętniej nawet nie tworzymy, omijając
ich szerokim łukiem. I tu Piotr Trzaskalski - współautor scenariusza
i reżyser filmu - robi wszystkim kuku. Przez niemal dwie godziny
zatapiamy się bowiem w świat żulii, świat śmietników, tonący
w oparach taniego alkoholu. To co w tym filmie zaskakuje najbardziej,
to próba pokazania, że żule też mają godność. Zwłaszcza, że
w tym świecie bełtów i rzygowin pojawia się nagle słodki dzidziuś.
Film Trzaskalskiego jest przepełniony nadzieją, ciepły, chwilami
wzruszający, mimo wszystko niezbyt naturalistyczny.
Razi nieco klasyczne przeciwstawienie sobie postaci. Tworzą
je żywcem wzięty z "Forresta Gumpa" głupkowaty Jureczek
(fenomenalny Jacek Braciak) i mentorski Edi (oczywiście Henryk
Gołębiewski). Życiowe mądrości Ediego chwilami rozbrajają
swoją sztampą. Reszta jest w filmie odtworzona bardzo prawdziwie.
Smętne złomowiska, odrapane ulice, na które nikt nie zagląda,
szarzyzna, smutek, smród.
Czy "Edi" ma szansę na Oskara? W Hollywood zawsze
podobają się filmy o idiotach, dziwkach, chorych na AIDS i
wszelkiej maści wykolejeńcach. "Edi" może więc powalczyć.
Wpisuje się w podobny schemat, co dziesiątki innych filmów
wyróżnionych statuetkami. Wystarczy wspomnieć "Rain Mana",
"Forresta Gumpa", czy "Filadelfię". Oskar
prawie murowany. I to nie jedyny powód, dla którego "Ediego"
warto zobaczyć. Drugi jest taki, że dzięki temu filmowi można
się nauczyć patrzeć zupełnie inaczej na śmierdzącego faceta
z wózkiem.
|