Ta wizyta miała być inna, przełomowa, sensacyjna. Media podgrzewały
atmosferę: "tak, tak, to właśnie w Polsce papież abdykuje".
Na Błoniach stało się jasne, że nie zdezerteruje z Rzymu,
i że z głęboką pokorą dla boskich wyroków będzie "pełnił
swoją misję do końca". Prawica (z przyzwyczajenia i tradycji)
i lewica (z urzędu) oczekiwały jakiegoś, choćby nieznacznego
poparcia. A papież mówił do nich o potrzebie "wyobraźni
miłosierdzia", o przebaczeniu. O tym, że w dobie galopującego,
dzikiego kapitalizmu nie można zapominać o bezrobotnych, chorych,
cierpiących, młodzieży, która się zagubiła w świecie. Przypominał,
że człowiek dociera do miłosierdzia, do miłości Boga o tyle,
o ile sam przemienia się wewnętrznie. Mówił, że źle rozumiana
demokracja i skrajny liberalizm zmieniają się w system zniewolenia.
Polsce dał konkretne, znowu niełatwe zadania. Może nawet trudniejsze
niż te z roku 1979. Mamy wnieść do Unii Europejskiej własną
kulturę i religię. Nie zatracać wartości, nie przejmować wzorców
źle pojętej wolności, które naturalnie i niepostrzeżenie wpychają
się w naszą codzienność. "Nie ma bowiem wolności bez
prawdy i odpowiedzialności".
Swoją podróżą sentymentalną po krakowskich zakamarkach, przelotem
nad Wadowicami i Giewontem, spotkaniem z dawnymi znajomymi,
wizytą na grobie rodziców przypomniał, że człowiek ma jakieś
korzenie, tradycję, w której został wychowany i warto, aby
na niej budował. Nie wstydził się wzruszeń. Gorąco modlił
się na Wawelu, z mocą i olbrzymią ufnością powtórzył "Totus
tuus Maria".
Czy tą podróżą żegnał się z Ojczyzną? Czas pokaże. Wydaje
się, że chciał wykonać dobrą robotę, nie zapomnieć o żadnej
sprawie i żadnym człowieku, który tu na niego czekał. Do każdego
z osobna powiedział znowu proste: "Nie lękaj się".
Chciałoby się zapytać skąd ten schorowany staruszek czerpie
tak niewyobrażalną energię? Pewnie czuje gdzieś w środku,
że (oprócz pozaziemskich sił), wspomagają go tysiące ludzi,
którzy mają do niego zaufanie. A kto był na Błoniach wie,
że tłum na papieskich spotkaniach emanuje energią. Tą radosną,
rozśpiewaną i trochę bezmyślną, tworzoną przez gawiedź z proporczykami
i chorągiewkami, i tą bijącą z zasłuchanych i zadumanych twarzy.
Co takiego jest w tym wątłym już przecież na ciele człowieku,
że ciągle chce się doświadczać jego obecności? Czy to jego
wielka, perspektywiczna mądrość, dobroć, niezmienność poglądów
moralnych? Czy fakt, że daje ludziom nadzieję? A może też
to, że mimo bagażu doświadczeń, jest tym samym Lolkiem, który
wierzy w to, co napisał w jednym ze swoich młodzieńczych dramatów
"Przed sklepem jubilera". Że mając do dyspozycji
"jakieś istnienie i jakąś miłość" musimy z tego
uczynić "sensowny całokształt". Całokształt, który
"nie może być nigdy zamknięty w sobie, z jednej strony
powinien bowiem przenosić się na innych ludzi, a z drugiej
odzwierciedlać Absolutne Istnienie i Miłość, zawsze je w jakiś
sposób odzwierciedlać." I może właśnie ta niewzruszoność,
prostota i trochę naiwność papieża, w połączeniu z jego ogromną
życiową mądrością, dają efekt porywający.
Od wizyty Ojca Świętego minęło kilka tygodni. Przez jakiś
czas ludzie na ulicach uśmiechali się do siebie jakby z większą
życzliwością, krakowscy dominikanie postanowili uruchomić
stypendia dla studentów w szczególnie trudnej sytuacji materialnej,
nasz prezydent zaczął używać papieskiego słownictwa... A kto
wie, może niejeden, do niedawna cynik i sceptyk, nuci sobie
teraz radośnie prostą oazową "Barkę", myśląc: "kurczę,
może warto się nie lękać". Kto wie, maleńkie cuda się
przecież zdarzają...
|