Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



NIEZNANA GWIAZDA

Paweł Oses



 


Till Brönner to kolejny przykład zadziwiającej niedojrzałości naszego rynku. Artysta powszechnie już uważany za jednego z najważniejszych współczesnych trębaczy pozostaje dla Polaków właściwie anonimowy. I dzieje się tak, mimo że parę lat temu, zapewne niemałym kosztem, wypromowano u nas płytę "That Summer".

Być może wynik sprzedaży był niezadowalający, może ktoś uznał, że to za trudne na polski rynek? Snuję takie domysły przy niejednej okazji i pojąć tego zjawiska nie mogę. Tym bardziej, że Till Brönner należy do najbardziej kasowych w historii niemieckich muzyków jazzowych. Nawet tępym miłośnikom ogrodowych krasnali podoba się to, co robi ten człowiek. Czy to naprawdę aż taki problem, by zdyskontować polskie sukcesy Chrisa Botti'ego? Najwidoczniej tak, skoro kupienie płyty "Oceana" Tilla Brönnera graniczy u nas z cudem. Mój egzemplarz, który w końcu znalazłem na aukcji internetowej, na odwrocie okładki ma napisane "For Sale In Russia and CIS Countries Only". Widać, że nawet za Bugiem ludzie są bardziej muzykalni niż nad Wisłą.
Żółć wylewam, bo mimo wszystko uważam, że nie jesteśmy aż takimi debilami, za jakich mają nas panowie z wielkich wytwórni muzycznych. Wkurzam się, bo zostaliśmy pozbawieni dostępu do fantastycznej muzyki. Ta płyta naprawdę zasługuje na to, by się o nią upomnieć.
Z Tillem Brönnerem jest trochę dziwna sprawa. 36-letni muzyk co rusz nagrywa inną w swojej stylistyce płytę. "Love" to zgodnie z tytułem miłosne kołysanki w sam raz do słuchania w pościeli. "Blue Eyed Soul" to klimat bliższy funky i fusion. Zupełnie jakby to grał inny muzyk, osoba o kompletnie innej wrażliwości. Wreszcie wspomniana płyta "That Summer" - tu inspiracją była twórczość genialnego Michaela Franksa. Płyta zdumiewająca, bo Brönner wystąpił w niej nie tylko jako trębacz, ale także - a może przede wszystkim, jako wokalista. W dodatku, jak już kiedyś pisałem, Brönner jest dowodem na to, że ludzi już się klonuje. Ma dokładnie taki sam głos jak Franks!
Jego najnowsza płyta jest powrotem do klimatu płyty "Love" z 1999 roku. Znowu jest to seria przepięknych kołysanek. Słuchanie wieczorem grozi zaśnięciem (nie z nudów!), słuchanie w ciągu dnia wymaga bardzo ostrego wciśnięcia hamulca. To nie jest muzyka "towarzysząca". To zestaw kilkunastu utworów, w których najważniejsze jest smakowanie brzmienia trąbki, śledzenie delikatnych szelestów miotełek perkusji, wyłuskiwanie uchem śmiałych, ale zarazem delikatnych szarpnięć strun w kontrabasie. Czysta rozkosz.
Są tu tylko dwie kompozycje Brönnera. Obie wpisują się w leniwy klimat płyty. W "Tarde" łagodna melodia trąbki została nałożona na podkład, który ewidentnie nawiązuje do pierwszej suity wiolonczelowej Jana Sebastiana Bacha - tyle, że jest wykonywany na fortepianie elektronicznym Wurlitzera Tarde.
Pierwszych dziesięć utworów to jednak kompozycje innych muzyków. Otwierający płytę "Bumpin'" Bumpin' to utwór Wesa Montgomery'ego. Brzmi właściwie tak samo jak pierwowzór sprzed ponad 40 lat - tyle tylko, że zamiast gitary słyszymy trąbkę, Brönnerowi nie towarzyszy też orkiestra smyczkowa. Najbardziej jednak znanym utworem jest "In My Secret Life". Właściwie też brzmi dokładnie tak samo jak oryginał, z tą różnicą, że śpiewa kobieta. Jest nią Carla Bruni. To w moim przekonaniu jedyny słabszy nieco od reszty fragment płyty. Może dlatego, że nie ufam byłym supermodelkom, gdy kontynuują karierę jako aktorki czy wokalistki, po drugie nie przepadam też za Leonardem Cohenem. Faktem jest jednak, że Bruni, która dopiero co wydała swoją drugą płytę, ma frapujący głos. Być może ktoś znajdzie więc w tym utworze coś dla siebie. Tym bardziej, że płyta jest nagrana w taki sposób, że niemal słychać, jak wokalistka ściska gardło, zamieniając swój śpiew w szept.
O wiele bardziej warto jednak skupić się na prawdziwej gwieździe, która pojawiła się w "Oceana". Jest nią Madeleine Peyroux. Ta kobieta jest już fenomenem, ignoruje splendor jakim się ją obdarza, jednocześnie szturmem i od niechcenia osiągnęła status gwiazdy show-businessu. Co ciekawe, Peyroux również wykonywała utwory Cohena. U Brönnera pojawiła się jednak w repertuarze country Hanka Williamsa. Utwór "I'm So Lonesome I Could Cry" Brönner wespół z Peyroux zmienił z nieco sztubackiej przyśpiewki w prześliczną balladę I'm So Lonesome I Could Cry. Schowana pod głosem wokalistki, ledwo słyszalna trąbka dodaje utworowi aksamitne tło. Solo instrumentalisty nie zakłóca sielanki - jest tak samo rozkoszne jak głos Peyroux. Nie ma się co dziwić, że na najnowszej płycie Madeleine Brönner jest już pełnoprawnym członkiem zespołu. Trzeba wreszcie wymienić udział trzykrotnie nominowanej do Grammy artystki Luciany Souza. Dzięki niej w nagraniu pojawia się też salsa w oryginalnym brazylijskim wydaniu.
Brönner niezwykłą łagodnością popisuje się w każdym utworze. Nie chodzi tu tylko o sprawność instrumentalisty, ale także jego wrażliwość jako muzyka. Wyraźnie to słychać w subtelnej aranżacji tradycyjnej pieśni irlandzkiej "Danny Boy" Danny Boy. W podobny sposób można się zresztą rozpisywać o każdym utworze z tej płyty. Doprawdy, jest to przepiękna i jednocześnie wcale nie tak wiele wymagająca muzyka.
Na koniec pozostaje żałować dwóch rzeczy. Po pierwsze wieczory, które sprzyjają słuchaniu Brönnera są już coraz krótsze. Po drugie nie ma co liczyć na występy Brönnera w Polsce. Bywał u nas kilkukrotnie, jeszcze zanim został gwiazdą. Teraz jednak wiele się zmieniło. Miesiąc temu odebrał nagrodę Echo - czyli niemiecki odpowiednik Grammy, za najlepszą produkcję jazzową w Niemczech w 2006 roku, właśnie za "Oceanę". W każdej niemieckiej pipidówce Brönner zbierze teraz większą publiczność niż w Polsce. Niestety.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone