Politycy...
Jacy oni nudni. Gryzą się między sobą o władzę, broniąc interesów
- teoretycznie wyborców, ale faktycznie swoich własnych. W
polityce obowiązuje kolesiostwo i partyjniactwo. Układziki
i system wzajemnych zobowiązań.
A gdyby tak władzę wzięli w swoje ręce ludzie, którzy często
mają o niej wieksze pojęcie niż politycy? Ludzie, którzy już
rządzą milionami dusz i serc - komicy i satyrycy...
W 1995 roku w wyborach prezydenckich kandydował między innymi
Jan Pietrzak, twórca kabaretu Pod Egidą. Ostatecznie zdobył
niewiele ponad 1 procent poparcia. Nigdy już się nie dowiemy
jak wyglądałaby Polska, gdyby Pietrzak przejął władzę, ale
z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przyjąć, że byłoby conajmniej
ciekawie.
W filmie Barry'ego Levinsona "Człowiek roku" podobna
sytuacja wyjściowa rozwija się według zgoła innego scenariusza.
Otóż w tym przypadku główny bohater, popularny komik telewizyjny
(Robin Williams), sięga po najwyższy stołek - udaje mu się
zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zaskakujące? Nie
tak bardzo, kiedy ogląda się Toma Dobbsa i słucha jego żartów.
Facet potrafiłby chyba rozbawić nawet uczestników pogrzebu.
Widzowie go kochają, a ponieważ jego uwagi o polityce, politykach
i najbardziej palących problemach kraju są niezwykle celne,
ktoś proponuje mu, by zgłosił swoją kandydaturę. W ślad za
tym idą miliony głosów poparcia, i... zaczyna się jazda bez
trzymanki.
Dobbs jest zagorzałym przeciwnikiem marnowania milionów dolarów
na kampanie wyborcze. Cóż, kiedy się ma takie poczucie humoru
i niewyparzony język, nie trzeba wydawać ani centa - media
i tak rozdmuchają każdy incydent, zwiększając i tak dużą popularność.
Jest tylko jedno ale. Jak się okazuje, program komputerowy
ułatwiający głosowanie ma jakiś błąd, który powoduje, że oddane
głosy są zliczane nieprawidłowo. W wyniku usterki wybory wygrywa
właśnie Tom Dobbs, który bynajmniej wcale nie prowadził w
rankingach. Błąd wykrywa specjalistka od software'u pracująca
dla producenta oprogramowania, ale firma - jak łatwo się domyślić,
nie kwapi się do ujawnienia tej informacji.
Z technicznego (i logicznego) punktu widzenia tego rodzaju
wada programu komputerowego zostałaby wykryta na etapie testowania
i usunięta przed wypuszczeniem produktu na rynek. Sytuacja
zarysowana w "Człowieku roku" jest więc naciągana.
Ale nie o to tu chodzi. Reżyser kładzie nacisk na coś innego.
Mianowicie na kontrast między sylwetkami, deklaracjami i treścią
wystąpień "zawodowych" polityków, a bezpośredniością
człowieka telewizji, który bez skrupułów wali prawdę prosto
w oczy ("Gdy czytam wypowiedzi sekretarza obrony mam
wrażenie, że barek z alkoholem jest cały czas otwarty").
Scena debaty telewizyjnej, w której biorą udział trzej kandydaci,
wśród nich sam Dobbs, zmiotła mnie z krzesła. Urzędujący prezydent
i jego konkurent kryją się za drętwymi, choć socjotechnicznie
celnymi gadkami o rodzinie, wartościach i świetlanej przyszłości.
Satyryk zaś przypomina pierwszemu, że jego Ministerstwo Skarbu
"zgubiło" gdzieś 28 milionów dolarów, a drugiemu
że sponsorują go firmy paliwowe. I nokautuje obu polityków
oskarżeniem o produkowanie tematów zastępczych, podczas gdy
w kraju dzieje się źle. Podobnie wyglądają mityngi Dobbsa
i jego wypowiedzi dla mediów - ostre i bezkompromisowe, ale
przy tym szalenie zabawne.
Robin Williams jest wymarzonym Dobbsem. Aktor wszak zaczynał
swoją karierę jako komik stand-upowy, to znaczy wygłaszający
monologi składające się z ciągu żartów. Taka forma komediowa
musi opierać się na charyzmie wykonawcy, a tej Williamsowi
nie brakuje. W filmie Levinsona aktor gra więc w zasadzie
samego siebie. Tym łatwiej przyszło mu stworzyć postać utalentowanego
komika telewizyjnego, sypiącego dowcipami jak z rękawa. Jego
ekranowym menedżerem jest, jak zawsze świetny, Christopher
Walken, a autorem skeczy inny komik - Lewis Black. Rolę fachowca
od programów komputerowych odtwarza Laura Linney, kobieta
o przeuroczym uśmiechu. Na drugim planie pojawia się Jeff
Goldblum, tym razem jako cyniczny i bezwzględny prawnik giganta
komputerowego, udowadniając, że równie dobrze wciela się w
facetów z głową trochę w chmurach, jak i mężczyzn twardo stąpających
po ziemi.
Postać Toma Dobbsa to w pewnym sensie katalizator obywatelskiej
frustracji i niezadowolenia z gierek rozgrywanych na scenie
politycznej. Specjalista od rozśmieszania zupełnie na poważnie
krzyczy do widzów: "Oni tylko odwracają waszą uwagę!",
a my wiemy, że ma rację. I że tak samo jest w Polsce. Od lat
zasypuje się nas stosem tematów zastępczych, podczas gdy prawdziwe
problemy pozostają nierozwiązane. Dlatego niewykluczone, że
gdyby w 1995 roku prezydentem RP został Jan Pietrzak, bylibyśmy
dziś za Murzynami nie 50, a najwyżej 20 lat.
|