Kanada
to kraj kojarzony raczej z niskimi temperaturami. Dziwić może
zatem, że największy port atlantycki w tym kraju, Halifax,
nie zamarza nawet w zimie. Wpływa na to oczywiście klimat
w tej części kraju.
W tym roku akurat nie ma to znaczenia. Wyjątkowo ciepły na
całej półkuli północnej rok 2006 zakończył się równie nietypowo
ciepłą zimą. Bez żadnych obaw (i puchowych kurtek) mogliśmy
więc wybrać się na wycieczkę do Halifaksu.
Lot z Toronto był krótki, a ja przespałem większość drogi
- zresztą i tak lecieliśmy w nocy, a więc nie było czego podziwiać
przez okienka samolotu. Brak emocji w powietrzu wynagrodziła
nam niespodzianka na lotnisku. Z niezrozumiałych przyczyn
moja karta kredytowa odmówiła współpracy. Nie udało się ani
wynająć samochodu, ani nawet wyjąć gotówki z bankomatu. Na
szczęście mieliśmy drugą kartę, z rezerwą na czarną godzinę.
W sam raz, bo na dworze była ciemna noc.
Obsługa motelu oczywiście już spała, ale do biura doczłapał
sympatyczny młody człowiek, który dał nam klucz i na naszą
prośbę obiecał, że zamówi budzenie telefoniczne (chcieliśmy
wstać bardzo wcześnie, żeby mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie
miasta). Pokój okazał się przytulny i wygodny, a widok łóżka
niemal od razu skleił nam powieki.
Zerwaliśmy się grubo przed świtem. Telefon nie zadzwonił,
a my ocknęliśmy się właściwie instynktownie. Nie była to jedyna
poranna niespodzianka. Ni mniej ni więcej tylko zatrzasnęły
się drzwi do łazienki... Nie miałem wyjścia, musiałem znów
obudzić kogoś z obsługi. Przyszła do nas niezadowolona kobiecina.
Początkowo sądziła, że po prostu zgubiliśmy klucz do pokoju,
ale wyprowadzona z błędu, za pomocą wytrycha jakoś otworzyła
drzwi do łazienki.
Na zewnątrz trzymał jeszcze nocny mróz, ale prognoza pogody
obiecywała co najmniej 10 stopni. Dzień zapowiadał się nieźle.
Odszukaliśmy przystanek i pojechaliśmy autobusem do centrum
Halifax.
Port nad Atlantykiem
Motel "Express Lodge", w którym nocowaliśmy, znajduje
się w Dartmouth, niegdyś osobnym mieście, dziś części metropolii
Halifaksu. Do centrum trzeba albo przeprawić się promem, albo
przejechać przez jeden z dwóch długich mostów nad naturalnym
kanałem portowym. Promy kursują tu nieprzerwanie od 1752 roku.
Mosty wiszące zaś wzniesiono w drugiej połowie XX wieku. Prawdę
mówiąc, sama ich konstrukcja robi większe wrażenie niż widok
z góry.
Halifax powstał dokładnie 21 czerwca 1749 roku. Tego dnia
oficer Jej Królewskiej Mości, pułkownik Edward Cornwallis,
zacumował swój okręt przy brzegu zatoki i rozpoczął budowę
miasta oraz twierdzy. Umocnienia na wzgórzu zachowały się
w doskonałym stanie do dziś. Cytadela jest otwarta dla zwiedzających.
Rozciąga się z niej wspaniały widok na miasto, port i kawałek
oceanu. Idealne
miejsce, by kontrolować przystań i ruch w porcie. Repliki
XVIII-wiecznych armat na murach cytadeli pomagają wyobraźni ujrzeć miasto
takim, jakie było przed ponad dwustu laty... Współczesna broń
też znajduje się w Halifaksie. Stacjonuje tu bowiem kanadyjska
flota atlantycka.
Jaki jest Halifax? Na pierwszy rzut oka to trochę zaniedbane
przemysłowe miasto, o wyraźnym charakterze portowym. Kiedy
się w nie wgryźć, odkrywa także swoją drugą twarz. Halifax
ma swoją własną, specyficzną atmosferę. Cieszy oko ciekawa,
odrestaurowana starówka, ładne położenie na nadmorskich pagórkach,
no i fale oceanu.
Skoro mowa o Atlantyku, nie można nie wspomnieć o pewnym ciekawym
obiekcie. Na Nabrzeżu nr 21 jeden z portowych budynków przerobiono
na muzeum, upamiętniające imigrantów przybyłych do Kanady
w latach 1928-1971. W tym czasie drogą morską przywędrowało
tu milion ludzi - wdowy po żołnierzach, osierocone dzieci,
weterani światowych frontów, ale także imigranci polityczni
i ekonomiczni. Wszyscy postawili nogi na ziemi kanadyjskiej
właśnie w Halifaksie, a ich droga ku nowemu życiu zaczęła
się w drzwiach budynku na Nabrzeżu nr 21. W muzeum mozna zobaczyć
pamiątki i fotografie z tamtych lat.
Warto też dodać, że do Halifaksu zawinął w lipcu 1940 roku
M/S "Batory", który przywiózł spory ładunek zbiorów
wawelskich, ocalonych przed nazistami i wysłanych do Kanady
w celu bezpiecznego ich tam ukrycia. Wśród tych bezcennych
przedmiotów znajdowały się arrasy z XVI wieku, insygnia władzy
królewskiej z 1320 roku, manuskrypty Fryderyka Chopina i oryginalna
biblia Gutenberga. "Batory" przywiózł również ogromny
ładunek złota z Bank of England, zdeponowany na czas wojny
w Bank of Canada.
Tragiczny wybuch
W historii Halifaksu zdarzyły się dwa wyjątkowo dramatyczne
zdarzenia. Najtragiczniejszym z nich była eksplozja statku
wypełnionego materiałami wybuchowymi w grudniu 1917 roku.
Na europejskich frontach trwała I wojna światowa. Z kanadyjskiego
portu wypływały konwoje statków wiozących broń i zaopatrzenie.
Jednym z okrętów był francuski "Mont Blanc". W jego
ładowniach znajdowało się 2300 ton kwasu pikrynowego, 200
ton trotylu, 35 ton benzolu i 10 ton bawełny strzelniczej.
A jednak statek nie miał na maszcie ostrzegawczej czerwonej
flagi, informującej o niebezpiecznym ładunku. Zabronił jej
wywiesić komendant portu, który obawiał się sabotażu ze strony
niemieckich szpiegów. Niestety, mimo dobrych intencji, decyzja
ta okazała się tragiczna w skutkach.
Rankiem 6 grudnia 1917 roku "Mont Blanc" przepływał
do innego basenu portowego, kiedy zderzył się z norweskim
statkiem "Imo". Na francuskim frachtowcu wybuchł
pożar, a załoga pospiesznie go opuściła. Płonąca
jednostka dodryfowała do jednej z przystani. Tam próbowała
ugasić ogień straż pożarna oraz przybyłe na pomoc szalupy
z marynarzami. O godz. 9.06 statek eksplodował.
Siła wybuchu była tak wielka, że uniosła w powietrze statki
stojące w porcie. W promieniu ponad 800 metrów eksplozja zmiotła
wszystko - budynki, dźwigi portowe, urządzenia kolejowe. Północna
część miasta została zrównana z ziemią, a w całym Halifaksie
nie było ani jednego domu, który nie odniósłby zniszczeń.
Wskutek wybuchu powstała fala tsunami o wysokości 18 metrów.
Nawet w mieście Turo odległym o 100 km zarysowały się mury
domów, a huk słyszano w leżącym ponad 360 km od Halifaksu
North Cape Breton!
Oficjalnie stwierdzono śmierć blisko 2 tysięcy osób, nieoficjalne
dane mówią o ponad 3 tysiącach ofiar. 9 tysięcy zostało rannych,
kilkadziesiąt osób straciło wzrok. 25 tysięcy mieszkańców
straciło dach nad głową. Do momentu zrzucenia bomby atomowej
na Hiroszimę była to największa eksplozja spowodowana przez
człowieka...
Halifax i "Titanic"
Pięć lat wcześniej, w niedzielę 14 kwietnia 1912 roku, Walter
Gray, Jack Goodwin i Robert Hunston, pracownicy Marconi Company
pełnili dyżur w stacji radiotelegraficznej na przylądku Race.
O 22.25 miejscowego czasu Goodwin odebrał sygnał CQD (zagrożenie
na morzu i nawoływanie o pomoc) ze statku o kodzie wywoławczym
MGY. Krótko potem jednostka zaczęła nadawać nowy, wprowadzony
niedawno sygnał SOS.
Statkiem tym był uważany za niezatapialny "Titanic",
duma linii żeglugowej White Star Line. Na pokładzie miał ponad
1300 pasażerów i 900 osób załogi. Statek uderzył w górę lodową
i zatonął w ciągu niecałych trzech godzin. W Morskim Muzeum
Atlantyckim w Halifaksie znajduje się zapis sygnałów Morse'a
odebranych feralnego dnia przez wspomnianych pracowników stacji
telegraficznej. Kiedy czyta się te zapisane minuta po minucie
lakoniczne, ale dramatyczne komunikaty, ciarki przebiegają
po grzbiecie.
Ponieważ Halifax był portem leżącym najbliżej miejsca tragedii,
to właśnie stąd trzy dni potem wypłynęły trzy statki, wysłane
w celu poszukiwania ciał pasażerów. "Mackay-Bennett"
przez pięć dni wyławiał z Atlantyku zwłoki ofiar. Wspólnie
z pozostałymi statkami, "Minią" i "Montmagny",
wydobył z oceanu 328 ciał. Większość z nich była w stanie
rozkładu. Te, których nie dało się zidentyfikować, pogrzebano
w oceanie. Na trzech cmentarzach Halifaksu (protestanckim,
katolickim i żydowskim) pochowano ostatecznie 150 ofiar.
Mimo że "Titanic" płynął do Nowego Jorku, w pewnym
sensie jego dziewiczy rejs zakończył się właśnie w kanadyjskim
porcie.
Wśród nagrobków stojących rzędem na cmentarzu Fairview Lawn
jeden jest wyjątkowo często odwiedzany, zwłaszcza przez nastoletnie
dziewczyny, które swego czasu oprócz kwiatów kładły tam także
bilety do kina. Na płycie widnieje nazwisko niejakiego J.
Dawsona. Niejednemu przychodzi na myśl postać Jacka Dawsona,
grana przez Leonardo di Caprio w filmie Jamesa Camerona "Titanic".
W rzeczywistości to grób Josepha Dawsona, który na statku
był trymerem (marynarzem w kotłowni, przerzucającym węgiel
z zasobni węglowej pod palenisko).
W zbiorach Muzeum Morskiego jest kilka przedmiotów wyłowionych
z miejsca zatonięcia "Titanica", na przykład części
odzieży, doskonale zachowany leżak pokładowy, albo fragment
panelu dekoracyjnego ze ściany przy wejściu do restauracji
dla pasażerów pierwszej klasy. To tym kawałkiem drewna zainsprowali
się prawdopodobnie scenografowie filmu "Titanic".
W rezultacie, w jednej z końcowych scen, Kate Winslet leży
właśnie na podobnym panelu. Jeśli dodamy jeszcze, że niektóre
sceny były kręcone w Halifaksie, związki miasta z "Titanikiem"
okazują się zdumiewająco silne.
Po wizycie w muzeum już trochę inaczej patrzyliśmy na Halifax.
W zadumie pospacerowaliśmy jeszcze po nabrzeżu, zrobiliśmy
kilka zdjęć - między innymi małej Wyspie św. Jerzego, i zahaczywszy
jeszcze o kafejkę internetową wróciliśmy po nasze rzeczy do
motelu, a stamtąd pojechaliśmy prosto na lotnisko.
Tym razem samolot wystartował przed zmierzchem, zdążyliśmy
więc napatrzeć się z góry na miasto i jego upstrzoną jeziorami
okolicę. Długo potem nad horyzontem jaśniała delikatna zorza,
a kiedy zrobiło się całkiem ciemno, widzieliśmy w dole maleńkie
światełka miast i miasteczek.
|