Sprawa
arcybiskupa Wielgusa to bez wątpienia jeden z największych
kryzysów polskiego Kościoła ostatnich lat. Po raz kolejny
pokutuje bardzo częsta postawa przeczekania - lepiej pozamiatać
pod dywan, niż wyjaśnić coś od początku do końca. Teraz to
się mści.
To ta sama mentalność, która katowanej przez alkoholika kobiecie
każe mówić wszystkim, że ma wspaniałego męża. Tylko, że to
nie jest prawda - i prędzej czy później wszyscy się o tym
dowiedzą. Hierarchowie kościelni pokazywali już, że z bolącymi
problemami nie potrafią sobie poradzić. Co by nie powiedzieć
sprawa arcybiskupa Paetza jest tu modelowa. Ale przecież problem
lustracji również przekracza horyzonty naszych następców apostołów.
Jedni mówią, że od tego rodzaju spraw są organy państwa, a
księża są takimi samymi ludźmi jak adwokaci, dentyści czy
dziennikarze. Drudzy kierują się maksymą "pożyjemy, zobaczymy".
Lepiej poczekać, latami sprawdzać i... No właśnie. Co? Poczekać
aż wszyscy zainteresowani poumierają? Zapomną? Widać jak na
dłoni, że te problemy trzeba rozwiązywać TERAZ. Nie wiem,
czy rozwiązywanie problemów oznacza ich wywlekanie - jak mówią
niektórzy. Przekonująco brzmią argumenty, że wątpliwości nie
przekreślają człowieka. Ale w niektórych sytuacjach jednak
przekreślają. Być może trzeba czasem kogoś odsunąć, upomnieć.
Taki jest niestety koszt naszej historii. Nawet, jeśli ktoś
w swoim sumieniu uparcie uważa, że jest niewinny.
Smutne, że trzeba było angażować w to wszystko papieża. Ale
najsmutniejsze, że autorytetem najwyższego zwierzchnika Kościoła
wspierali się również nasi hierarchowie. Arcybiskup Sławoj
Leszek Głódź stwierdził publicznie, że papież znał przeszłość
arcybiskupa Wielgusa. Z kolei arcybiskup Gocłowski obwieścił,
że gdyby tak było, to abp Wielgus nigdy nie zostałby desygnowany
na stanowisko metropolity warszawskiego. Nie jest ważne, który
z hierarchów ma rację. Ważniejsze jest to, że mówią co innego.
Polski Kościół jest podzielony. Wbrew dotychczasowym sformułowaniom
publicystów nie chodzi o istnienie Kościoła "toruńskiego"
i "krakowskiego". Problemem jest to, że w swoich
ocenach różnią się sami hierarchowie. Zwlekanie z działaniem
jest oznaką ich ogromnej słabości. Angażowanie do sporów autorytetu
papieża jest już skandalem. Co by się stało, gdyby ingres
się odbył? Ludzie zaczęliby wątpić w słuszność decyzji Benedykta
XVI. To polscy hierarchowie swoją opieszałością, bezradnością,
oderwaniem od rzeczywistości narazili Watykan na utratę autorytetu.
Zabrnęło to tak daleko, że już teraz dla części wiernych obecny
papież jest "zły". Bardzo wyraźnie było to widać
w niedzielę 7 stycznia w warszawskiej archikatedrze. Decyzję
arcybiskupa Wielgusa o rezygnacji część wiernych przyjęła
okrzykami "zostań z nami". Oznacza to, że uważają
siebie, albo przynajmniej ojca Rydzyka, za mądrzejszych od
papieża. Tylko czekać, aż w niektórych mediach zacznie się
przeciwstawianie "naszego papieża" "papieżowi
Niemcowi".
Jakie mogą być konsekwencje kryzysu, którego jesteśmy świadkami?
Może wreszcie Watykan pokaże swoją stanowczość. Tu nie czas
na operowanie skalpelem. Tu trzeba siekiery. Może wreszcie
coś stanie się z nieszczęsnymi mediami, nazywającymi siebie
wbrew woli niektórych członków episkopatu "katolickimi".
Może wreszcie znajdzie się ktoś, kto będzie potrafił być wyrocznią
w naszych problemach. Kardynał Dziwisz tych nadziei nie spełnił.
Polscy wierni potrzebują klarownych odpowiedzi. Zamiast tego
bez ustanku dostają sygnały, które relatywizują zło. Niestety,
są to sygnały z samego szczytu kościelnej hierarchii.
|