Do
Elora Gorge trafiłem w zasadzie przypadkiem. W albumie o Kanadzie
sprzed 25 lat znalazłem fotografię niewielkiego jeziorka okolonego
skalistym klifem. Z mapy wynikało, że to stosunkowo niedaleko
od Toronto - więc pojechałem.
Pomijając fakt, że dwa razy pomyliłem drogę, dotarłem na
miejsce bez problemów. Okazało się, że na terenie rezerwatu
znajduje się kemping i żeby tam wejść trzeba zapłacić za wstęp.
No cóż, zarobić da się na wszystkim. Zapłaciłem, zaparkowałem
samochód i ruszyłem na poszukiwanie jeziorka.
Tablica informacyjna w ogóle nie wspominała o takim cudzie
przyrody, wskazywała tylko drogę do jakiegoś wąwozu. Była
tam jednak zaznaczona "dziura w skale" (Hole-In-The-Rock).
Ścieżka prowadziła przez las, najwyraźniej skrajem rzeki,
bo z dołu dobiegał szum wody. Nic nie było jednak widać -
wzdłuż ścieżki biegło metalowe ogrodzenie.
Po kilkudziesięciu metrach po lewej stronie spostrzegłem schodki,
którymi zszedłem w dół przechodząc... pod ścieżką. "No
to mamy dziurę w skale", pomyślałem. Ciekawy ślad po
erozji, szkoda tylko, że efekt psuje metalowa konstrukcja
schodów. Wokół było widać kilka mniejszych "jaskiń".
Wiedziałem już, że swojego jeziorka tu nie znajdę.
W dole szumiała rzeka, wciąż zasłonięta drzewami. Po kolejnych
kilkuset metrach natknąłem się na punkt widokowy i wtedy wszystko
stało się jasne. Kilkanaście metrów pode mną wartki nurt żłobił
wapienną skałę. Żłobił ją od milionów lat. Rezultatem tej
mozolnej działalności jest piękny wąwóz, słabo widoczny z
góry, za to możliwy do podziwiania z dołu. Bez wahania ruszyłem
dalej. Mostem przewieszonym nad kanionem przeszedłem na drugą
stronę, tam zaś znalazłem zejście na dół.
Przełom Grand River za Elorą to jeden z kilku okolicznych
rezerwatów. Rzeka płynie tu wąwozem o stromych, skalistych
ścianach. W najwyższym miejscu przekraczają one 20 metrów.
Miękkie skały, poddając się wypłukiwaniu przez wodę, utworzyły
malownicze kaskady. Tu i ówdzie skalne ściany przecinają mini
wąwozy, którymi spływają mini wodospady.
Pontonem w dół rzeki
Potraktowałem tę wycieczkę jako rekonesans i tydzień później
przyjechałem do Elory z moją narzeczoną, Agnieszką. Nastawieni
byliśmy w zasadzie na jedną atrakcję - spływ pontonem. Na
terenie kempingu wypożyczyliśmy dwa czarne, gumowe pontony
(które dziwnym trafem bardzo przypominały dętki od wielkich
opon - tym bardziej, że nie miały dna), kaski i kamizelki
ratunkowe. Tak wyposażeni zeszliśmy nad rzekę, gdzie dłuższy
czas przymierzaliśmy się do startu. Nie było łatwo, bo prąd
natychmiast zaczynał znosić ponton, a trzeba było się w nim
jakoś, w miarę wygodnie, usadowić.
W końcu ruszyliśmy, każde w swoim pontonie. Nurt od razu nas
porwał i skierował na katarakty. Niewielkie i praktycznie
niegroźne, ale i tak dostarczyły nam emocji. Ponton co chwilę
wpadał na rzeczne wyboje, do tego obracając się w kółko. Raz
więc pokonywaliśmy kaskady twarzą do przodu, raz odwrotnie.
Stopy mieliśmy obute w tenisówki - na wypadek bliskiego kontaktu
z jakąś skałą. Co faktycznie miało miejsce - nie raz musieliśmy
odpychać się nogami od kamienistego brzegu.
Płynęliśmy z prądem, co jakiś czas pokonując kolejne kaskady.
Brak dna w pontonach sprawił, że pośladki i plecy mieliśmy
już mokre. Nurt co chwilę zwalniał, a my mogliśmy podziwiać
strome ściany wąwozu. Kiedy przepływaliśmy pod mostem, z góry
obserwowała nas grupka gapiów. Zdaje się, że robili nam zdjęcia.
Zaraz za mostem spotkała nas niespodzianka. Z przeciwnej strony
zaczął wiać wiatr spychając nas... w górę rzeki! Co gorsza
wpłynęliśmy na odcinek, gdzie prąd był bardzo słaby, a rzeka
szersza. W rezultacie zniosło nas pod skały. "Ech, przydałoby
się wiosło", mruknęła Agnieszka. Spróbowałem machać nogami
w wodzie, tak jak podczas pływania na materacu. Podziałało!
Zaczęliśmy powoli zbliżać się do głównego nurtu. Niestety,
wiatr znów dał o sobie znać i znów wpadliśmy w pętlę. Wychyliłem
się, żeby sterować nogami i nagle wypadłem z pontonu. Tu kolejna
niespodzianka - spodziewałem się, że wody będzie najwyżej
po kolana, tymczasem w ogóle nie poczułem dna! Rzeka była
jednak głęboka.
Pływać w ubraniu nie jest łatwo, zwłaszcza kiedy pcha się
przed sobą wielkie gumowe koło. Udało mi się jednak dopłynąć
do brzegu i po kilku próbach wsiąść na ponton. Jeszcze raz
wpłynęliśmy na nurt, tym razem mocno machając nogami. Udało
się! Pokonaliśmy ten zdradliwy odcinek, a rzeka poniosła nas
dalej.
Płynęliśmy w sumie ponad dwie godziny. Kiedy na horyzoncie
pokazał się most, gdzie kończy się trasa spływu, ucieszyliśmy
się, bo zaczynało się robić nudno. Wygrzebaliśmy się na brzeg
i, cali mokrzy, z pontonami ruszyliśmy drogą prowadzącą przez
kemping.
Kawałek Szkocji w Kanadzie
Tak długo moczyliśmy zadki w wodzie, że koniecznie trzeba
było się czymś rozgrzać - najlepiej od środka. Pojechaliśmy
więc do Elory. To niewielkie miasteczko usadowiło się nad
Grand River, powyżej wąwozu. Pierwsze kroki skierowaliśmy
do sympatycznego pubu, gdzie natychmiast zamówiliśmy herbatę
z rumem. Kelnerka była szczerze zaskoczona, słysząc pierwszy
raz w życiu o połączeniu obu napojów, więc uświadomiliśmy
jej, że inaczej się nie da. Nie wyglądała na przekonaną, ale
podała nam co chcieliśmy. I znów potwierdziło się, że gorąca
herbata to napój bogów!
Ocaleni od przeziębienia poszliśmy na spacer po centrum Elory.
Nie do wiary! Klimat zupełnie nie-kanadyjski. Wokół domy jakby
żywcem przeniesione z Irlandii, albo Szkocji. Nazwy ulic naprowadziły
nas na ten sam trop. Wkrótce wszystko się wyjaśniło - osadę
Elora założył w XIX wieku Szkot, kapitan William Gilkinson,
oficer w służbie Jej Królewskiej Mości.
Nad rzeką wypatrzyliśmy stary młyn, dziś zamieniony w hotel
i restaurację. Grand River w tym miejscu płynie przez naturalny
stopień wodny, tworząc malowniczy wodospad. Pośrodku tkwi
wielki kawał skały, zwany Zębem Czasu. Jeden z dawnych właścicieli
młyna chciał go kiedyś wysadzić w powietrze, tłumacząc to
względami bezpieczeństwa (kamień, dzieląc rzekę na dwa nurty,
miał rzekomo powodować powodzie). Jednak społeczność Elory,
doceniając piękno rzeki i widząc w niej magnes dla turystów,
ocaliło skałę.
Kilkanaście kilometrów dalej w górę rzeki znajduje się kolejne
szkockie miasteczko, Fergus. Założył je niejaki Adam Fergusson,
prawnik. Wraz z przyjacielem wyemigrował z ojczyzny do Kanady
i właśnie tu znalazł miejsce, które urzekło go swym pięknem.
Sercem Fergus jest ulica świętego Andrzeja, biegnąca równolegle
do rzeki. U jej zachodniego wylotu wita przybyszy wielka,
drewniana figura szkockiego wojownika. Domy stojące wzdłuż
ulicy wzniesiono z wapiennego kamienia - jakże to nietypowe
dla współczesnej Kanady. Szyldy nad sklepami są stylizowane
na stare, dziewiętnastowieczne. W ogóle miasteczko przypomina
klimatem Europę.
Co roku w Fergus odbywają się Highland Games, czyli słynne
"szkockie igrzyska". To tradycyjne zawody rozgrywające
się niegdyś w górskich terenach Szkocji. Organizowano konkurencje
między klanami, a ich celem było wyłonienie najsilniejszego
wojownika z każdej rodziny. Był to raczej rodzaj walk, a nie
konkurencji sportowych, dopiero w XI wieku Highland Games
zostały uznane za rozgrywki sportowe. Na stałe do programu
wpisały się takie konkurencje jak rzut kamieniem albo pniem
sosnowym, rolowanie beczek, czy też konkurs tańca góralskiego.
Zawodnicy są oczywiście ubrani w stroje "narodowe",
czyli mężczyźni obowiązkowo w kilt, a tańczące dziewczyny
mają kolanówki w kratę oraz tartanowe spódnice. Highland Games
rozgrywane są przede wszystkim w Szkocji, ale także wszędzie
na świecie, gdzie mieszkają szkockie społeczności.
Wiadomo z czego słyną Szkoci. Uparcie szukaliśmy z Agnieszką
choćby jednego dowodu na ich legendarne skąpstwo. Znaleźliśmy
coś, co dowodzi raczej poczucia humoru mieszkańców Fergus.
Na witrynie jednego ze sklepów stała tabliczka z napisem:
"Parking tylko dla Szkotów. Inne pojazdy zostaną odholowane".
No niech skonam, rozłożyło mnie to na łopatki!
Po tej krótkiej wizycie w Elorze i Fergus pragnęliśmy tylko
jednego - znów tu przyjechać. W głowach już rodziły nam się
plany. Tymczasem jednak trzeba było wracać. I wyobraźcie sobie,
że właśnie w drodze powrotnej ujrzałem drogowskaz kierujący
do miejsca, od którego to wszystko się zaczęło - Elora Quarry,
czyli owego jeziorka otoczonego skalnymi ścianami, a de facto
dawnego kamieniołomu wapienia. Niestety, było już po zmierzchu,
więc tylko obszedłem się smakiem. Ale i tak punkt dla mnie!
|