Ostatnio
coraz bardziej popularne staje się zjawisko wyolbrzymiania,
wręcz demonizowania podrzędnych ludzi showbiznesu. Nieprzerwany
wyścig szczurów dyktuje określone nazewnictwo. Dlatego też
17-letniego piosenkarza nazywa się idolem mas, studenta politechniki
występującego w popularnym serialu - gwiazdorem, a z okładek
tygodników uśmiechają się aktoreczki jednego sezonu.
Bracia M. prawdopodobnie nigdy nie byliby znani, gdyby nie
łut szczęścia, który sprawił, że wygrali casting do uwielbianego
przez Polaków serialu. Pewnie dziś studiowaliby sobie na tej
swojej politechnice, czy gdzie tam chcą, prowadziliby spokojne
życie w Siedlcach czy gdziekolwiek indziej i nikt nie nazywałby
ich bożyszczami nastolatek. O ich "sukcesie" zadecydował
przypadek. Ale kto dopuścił do tego, aby mogli nazywać się
aktorami?! Czy jestem w błędzie, jeśli uważam, że aktor to
osoba po szkole teatralnej? A zresztą cóż to za aktorzy, których
jedynym polem do popisu jest plan serialu, a profesjonalna
scena jest im obca? Ale to przecież gwiazdy. Są sławni. Tylko,
że ich "sława" to efekt zaledwie kilku lat pracy
w serialu, a nie długoletnich doświadczeń i przełomowych ról.
Gwiazdą jest Krystyna Janda. Gwiazdą jest Marek Kondrat Gwiazdą
jest Kasia Figura, czy Madonna. Oni mogą o sobie mówić "sławni".
Bo dzięki nim sztuka staje się bogatsza, a sukcesy filmowe,
teatralne i muzyczne są rezultatem nauki i niepodważalnego
talentu. To symbole. To ludzie, którzy poszerzają obszar artystycznej
wolności i potrafią przekazać głębokie wartości szerokiej
publiczności. Podrzędne serialowe gwiazdeczki i zwycięzcy
"Idola" nie dorastają im do pięt. Niestety, mimo
to, nie rezygnują z samozachwytu, groteskowej megalomanii
i ciągłej obecności w mediach. Bez rozgraniczenia na to, co
wartościowe, a co jest kiczem i tanim substytutem sztuki i
rozrywki.
Nie chodzi o to, że chcę tutaj jakoś szczególnie skupić się
na braciach M., bo takich "sław" jest u nas całe
mnóstwo, ale są oni jednym ze sztandarowych przykładów medialnego
zachłyśnięcia się swoją działalnością w obszarze showbiznesu.
Wystarczy, że dziewczyna zagra w serialu, czy rozbierze się
dla "Playboya", i już mówi o sobie "sławna".
Myśli, że jak bywa na każdej modnej imprezie jest już gwiazdą
jak Marylin Monroe i może bezkarnie strzelać te swoje hollywoodzkie
uśmiechy w błysku fleszy. Pseudogwiazda, pseudoidol - nikt
więcej.
Czy nie lepiej byłoby dla tych wszystkich udawaczy znaleźć
sobie swoje miejsce i zacząć konsekwentnie dążyć do wyznaczonego
celu? Niestety, polskie media kreują wizerunek gwiazdy jako
rozpustnego demona amerykańskiego kina, który lokalny showbiznes
usiłuje nieudolnie naśladować. Szkoda, bo w końcu: jacy idole,
takie pokolenie...
|