Na
świecie, a także w Polsce istnieje specyficzna grupa ludzi,
którzy żyją z tego, że wymyślają proste przekazy komunikacyjne.
Są to z reguły doskonale wynagradzani specjaliści z dziedziny
marketingu, reklamy, propagandy czy public relations. Owoce
ich wysiłku są nieraz genialne.
Długie nieprzespane noce, burze mózgów, wertowanie słowników
- w takich bólach rodzą się slogany, które czasami potrafią
zapaść w pamięć dłuższą niż pokolenie. Ale zdarzają się też
knoty, które wołają o pomstę do nieba. Przez długi czas reklamy
były u nas tworzone na zasadzie kalki gotowych pomysłów sprawdzonych
na przykład w Niemczech. Tym sposobem zafunkcjonowało hasło,
którego dźwięk wywoływał zgrzytanie zębów - "to wie się
co się ma". Koszmarek, którym można straszyć dzieci uczące
się elementarza.
Zdawać by się mogło, że lata wolnego rynku, konkurencja agencji
reklamowych, ale także pewna wrażliwość językowa powinny uchronić
nas od takich bzdur. Nic bardziej błędnego. Można się o tym
przekonać na poczcie.
Jakiś czas temu jakiś niedouczony "specjalista"
wymyślił, że list, który ma dojść do adresata następnego dnia,
ma się nazywać "priorytetowym". Uważam, że tego
kretyna - oraz paru innych, którzy to zaakceptowali - powinno
się postawić przed plutonem egzekucyjnym. Ilekroć stoję na
poczcie w kolejce po odbiór przesyłki jestem świadkiem katusz,
jakie przeżywają biedni klienci tej odpornej na rozsądek instytucji.
Gdy przygłucha babcia zostaje zapytana przez panią z okienka,
czy list ma być wysłany priorytetem reakcja jest zawsze taka
sama. "Cuuoooo???" Tu następuje wykład: "No
wie pani, dojdzie prędzej". "A kiedy?" I tak
dalej. To rytuał. Tak jest za każdym razem, zawsze. ZAWSZE.
Oczywiście babcie, którym resztka życia upływa na oglądaniu
serialu "M jak miłość" i tuczeniu swojego kundelka,
słówka "priorytet" nie są w stanie wymówić. Ta nieszczęsna
zbitka zgłosek "prio"... Jeszcze przez przypadek
wyplują protezę, lepiej w ogóle nie próbować. Poza tym, kto
by tam wiedział co to znaczy? Na wysiłek potrzebny na zapamiętanie
takiego dziwoląga najczęściej nie ma co liczyć. Przynajmniej
u statystycznego klienta Poczty Polskiej - z całym szacunkiem,
w końcu sam jestem jednym z nich. Jakiej? Polskiej? Jeśli
chodzi o specjalistów od języka zatrudnionych w tej instytucji,
to chyba mało polskiej.
Ostatecznie jednak, pani z okienka wiedziona jakimś przedziwnym
ludzkim instynktem mówi, że to taki "szybki list".
Widać z tego, że jest o wiele lepszym specem niż pocztowy
marketingowiec. Miliony wydane na reklamę poszły w błoto,
ład korporacyjny też jest jakoś zbrukany, bo nikt przy zdrowych
zmysłach nie trzyma się tak nietrafionej, narzucanej terminologii.
Przytoczony przykład jest w mojej ocenie najbardziej jaskrawym,
ale niestety nie jedynym przykładem fuszerki specjalistów
od komunikacji. Wystarczy przypomnieć reklamę pewnego marketu
"nie dla idiotów". O ile jednak sprzedawców telewizorów
mogę ukarać wybierając inny sklep, o tyle w przypadku poczty
zbyt wielkiego wyboru nie mam. Niestety.
|