Muzyka,
której słuchamy powstaje zasadniczo na dwa sposoby. Z grubsza
rzecz biorąc jest efektem natchnienia albo kalkulacji. W biznesie
muzycznym jedni odpowiadają za pierwsze - są artystami, drudzy
za to drugie. Od czasu do czasu całe to towarzystwo wzajemnie
się na siebie obraża. Wówczas artyści albo zmieniają wytwórnię,
albo... zakładają własną. Przykłady tego mamy nawet na naszym
rodzimym podwórku.
42-letni Richard Elliot ma smykałkę do biznesu. Jest założycielem
firmy PacificNet, która w Południowej Kalifornii jest jednym
z większych dostawców bezprzewodowego internetu. Ale ten sam
człowiek jest również jednym z bardziej wziętych saksofonistów.
Łączy więc w sobie cechy zarówno artysty, jak i biznesmena.
To mogło skutkować tylko jednym - założeniem wytwórni płytowej.
Powstała rok temu i nazywa się ARTizen Music Group. Partnerem
w tym przedsięwzięciu jest Steve Chapman, menedżer Elliota.
Można więc powiedzieć, że jest to pełna symbioza biznesu z
muzyką. Co ciekawe, sam saksofonista mówił wcześniej, że chce
się zajmować tylko muzyką i mieć czas tylko dla grania i komponowania,
no ale poglądów nie zmienia tylko krowa.
Pierwszą płytą z katalogu ARTizen jest płyta "Metro Blue"
- oczywiście Richarda Elliota. W przedsięwzięciu uczestniczy
też Rick Braun. Obaj panowie są producentami płyty i właściwie
można powiedzieć, że występują jako duet, choć na okładce
jest tylko jedno nazwisko. Opisując swoje najnowsze dzieło
Richard Elliot używa dość dziwnych stwierdzeń: "Chciałem
stworzyć nowe brzmienie, mocno funkowe i soulowe. Chciałem,
żeby miało nastrój urban sound, ale nie amerykański
urban sound, tylko europejski urban sound".
Proszę? O co chodzi? Dobrze, że znam tę płytę, bo w przeciwnym
wypadku nigdy w życiu nie odgadłbym w czym rzecz.
Pora zatem przyjrzeć się muzyce. Pierwsze dźwięki na płycie
przypominają echa twórczości Marka Bilińskiego. Ale to, co
było fajne w "Ucieczce z Tropiku" jakieś 20 lat
temu, w kawałku z założenia jazzowym raczej odpycha. Na szczęście
jakieś dziwne plamy akustyczne po chwili ustępują miejsca
normalnym brzmieniom. Słychać bas, gitarę, sekcję dętą, normalną
perkusję. Co za ulga. Kolor brzmienia
przywołuje na myśl Tower of Power. Richard Elliot był jednym
z pełnoprawnych saksofonistów tej kultowej sekcji dętej. Dlatego
ma prawo do czerpania z legendy - i robi to. Drugi utwór,
"Camella", poświęcony jest żonie Richarda. Nieco
nastrojowa pościelówa nie rzuca na kolana. Choć współtwórcą
jest tu Jeff Lorber, którego niezwykle cenię, kawałek ten
jakoś "nie żre". To tak zwana bajka o wężu. Wije
się, ale nie wiadomo dokąd i po co. Ze strony internetowej
wytwórni wiadomo jednak, że żonie się podoba.
Znacznie więcej wrażeń wywołuje utwór "Coastline".
Wprawdzie i tu pojawiają się kompletnie zbyteczne elektroniczne
"wypełniacze dźwiękowe", ale utwór intryguje swoją
atmosferą, harmonią i brzmieniem. Gościnnie pojawia się mało
u nas znany pianista Gregg Karukas. Wprawdzie nie zagrał nawet
pięciu sekund solówki, ale jego specyficzne "funty"
budują klimat utworu .
Brzmienie normalnego bandu z sekcją dętą pojawia się znowu
w "Say It So", jednak bodaj najciekawszym utworem
na płycie jest "Mystique". To zasługa wspaniałego
talentu Petera White'a. Ten gitarzysta 10 października wystąpi
w sali kongresowej i kto żyw powinien tam się pojawić. Nylonowe
struny gitary największej gwiazdy smooth jazzu grającej na
tym instrumencie walczą o dotarcie do uszu z dość nachalnym
w tym miejscu saksofonem. Akurat gitara White'a jest tu najpiękniejszą
rzeczą, a jednak momentami ledwie się przebija .
Wypada wspomnieć o utworze "Maxi's". Tu gwiazdą
jest Brian Culbertson. Dokonania tego pianisty są przedziwne.
To muzyczny Dr Jekyll i Mr. Hyde. Na przemian produkuje porywające
i żywiołowe funkowe kawałki i nudne, przypominające dyskotekę
lat 80-tych, monotonne popłuczyny. Tu mamy to drugie - niestety.
Automat perkusyjny, przesycenie elektroniką, i doprawdy nic,
co mogłoby zatrzymać albo rozbujać mnie przez te cztery minuty.
To całkowicie zbędne cztery minuty na płycie.
Pora to więc wreszcie przyznać. Płyta "Metro Blue"
rozczarowuje. W niczym nie jest odkrywcza, "europejskie
brzmienie urban sound" traktuję jako nieporozumienie,
niepotrzebne dodawanie filozofii do czegoś, co przypomina
majstrowanie przy dziecięcym keyboardzie. Końcowy efekt tego
dokonania, jakim jest pierwsza płyta wytwórni ARTizenmusic
jest o tyle dziwny, że spotkały się tu prawdziwe gwiazdy.
Począwszy od lidera, poprzez takich gigantów jak Jeff Lorber,
aż po Briana Culbertsona. Żal jednak zwłaszcza Ricka Brauna,
którego rola - mam wrażenie, została tu zredukowana bardzo
radykalnie. Choć jego nazwisko pojawia się przy wszystkich
utworach, to odnajdywanie jego trąbki w tych nagraniach jest
dość trudnym zajęciem.
Jak to wróży wytwórni ARTizenmusic? Najwyraźniej bardzo dobrze.
Pod skrzydła wytwórni trafił już nie tylko Rick Braun i Richard
Elliot, ale także bardzo ciekawy saksofonista Paul "Shilts"
Weimar, który słynie zwłaszcza ze współpracy z żywiołową i
niezwykle popularną brytyjską grupą Downe To The Bone. Z szumnych
zapowiedzi wynika także, że wkrótce nakładem ARTizenmusic
ukaże się album Petera White'a. Tak więc pierwsze koty za
płoty - i nie pozostaje nic innego jak czekać na kolejne,
oby bardziej udane produkcje.
|