CZĘŚĆ
PIERWSZA - W POPRZEDNIM NUMERZE
Żegluga
na "Zawiszy" to nie tylko lekcja sznurków i szmat
oraz przyzwyczajanie błędnika do kiwania, ale i okazja, by
wpaść na jeden dzień do małych portów wybrzeża. W czerwcowy
wieczór zawijamy do Alesund - maleńkiego portu o niesamowitej
historii.
Miasteczko - jak większość norweskich miast i osad - zbudowano
z drewna. Aż w roku 1904 przyszedł pożar i praktycznie całe
Alesund spłonęło. Z dnia na dzień dziesięć tysięcy osób zostało
bez dachu nad głową. Miasteczko miało jednak szczęście - sympatią
do maleńkiego klejnotu krajobrazu pałał kajzer Wilhelm II.
Zlecił więc odbudowę Alesund w modnym wówczas stylu secesji.
Krążymy po przeuroczych uliczkach portu w białą norweską noc.
Jest na tyle jasno, by sprawdzić godzinę na ręcznym zegarku
lub robić zdjęcia bez użycia lampy błyskowej, a widok domków
Alesund każe zastanowić się nad pożytkiem, jaki czasami bywa
z jednowładztwa. Nie wyobrażam sobie, by jakaś państwowa komisja
wpadła na pomysł ofiarowania światu takiego krajobrazowego
cacka.
Wypada też zastanowić się nad logiką myślenia w urbanistyce.
Secesyjne Alesund powstało ponad sto lat temu i z łatwością
mogło do dzisiaj przekształcić się w, jakże typową dla współczesnych
miast, mieszaninę stylów, wymuszoną zarówno brakiem smaku
decydentów, jak i bezwzględnymi prawami ekonomii. A w Alesund
mieszkańcy miasteczka potrafią docenić, co ich otacza. Gdy
przyszło do budowy piętrowego parkingu w mieście, udało się
wznieść konstrukcję zgodnie z wymogami nowoczesności, ale
nie naruszając plastycznej wizji całej osady. A więc można
zbudować parking nie wchodzący w stylowy konflikt z secesyjnymi
kamieniczkami. Trzeba tylko chcieć.
Zanim z Alesund "Zawisza Czarny" wypłynie w dalszy
rejs, przy trapie pojawia się młody człowiek. I tu, w niewielkim
norweskim miasteczku, można - jak się okazuje - spotkać Polaka.
Przyjechał do pracy. Buduje Norwegom domy. Na wieść o wpłynięciu
polskiego statku do portu rzucił codzienne obowiązki i wpadł
pogadać. "Zawisza Czarny II" liczy sobie już 45
lat i w każdym porcie budzi zainteresowanie rodaków. Gdyby
ten statek potrafił zrelacjonować wszystkie opowieści, których
był świadkiem, historia polskiej emigracji byłaby zaiste nieogarnięta.
Trondheim
Po dziesięciu dniach rejsu "Zawisza Czarny" dociera
do Trondheim. Koniec zabawy. Pora odstąpić jednostkę kolejnej
załodze, która popłynie w kierunku Islandii. Nie minęły nawet
dwa tygodnie od chwili, kiedy wchodziliśmy na pokład "Zawiszy"
nieskoordynowaną i niepewną bandą. Teraz pożegnaniom i wzruszeniom
nie ma końca. Magia żeglarstwa? Magia "Zawiszy"?
Regulamin kapitana Zbierajewskiego został zrealizowany. Nikomu
nic się nie stało, z lądowych szczurów zrobiono "wilczki
morskie", które mogą zaprezentować na żądanie urzędowy
certyfikat o przepłynięciu 869 mil morskich. Było miło. Żeglarskie
aspekty dziesięciodniowej wyprawy uzupełniały wszak gitary
i głosy Andrzeja Koryckiego i Dominiki Żukowskiej, a przy
okazji nauczyliśmy się słów prawidłowej wersji słynnego przeboju
"Pod żaglami Zawiszy". Czasem jeszcze trochę doskwiera
noga obtarta o stalową schodnię do kubryku, ale łagodzą te
doznania wspomnienia o pełnej humoru atmosferze rejsu, powtarzanym
do znudzenia żarcie, że fiordy jedzą nam z ręki, oraz dziesiątki
anegdot i dowcipów Andrzeja i Wojtka, naszych wachtowych "Sąsiadów".
Po co mu ster do tego krzesła, Wojtek? Nadal nie wiem.
Koniec regulaminu. Koniec rejsu. Jeszcze, zanim wrócimy do
Kanady, poznamy trochę uroków Trondheim, dzięki gościnności
Wojtka i Ewy, mieszkających w tym mieście od dwudziestu lat
(czy jest jakieś miejsce, gdzie nie ma naszych?) i przygarniających
strudzonych wędrowców do swojego pięknego domu.
W korespondencji elektronicznej, już po powrocie do domu,
kapitan Janusz Zbierajewski wyraził nadzieję, że był to jeden
(pierwszy) nasz rejs, a nie dwa (pierwszy i ostatni). Tak
jest, panie kapitanie.
Autor jest dziennikarzem i historykiem. Mieszka na stałe
w Kanadzie. Publikuje również na stronie www.jkozak.ca.
|