Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



GWIAZDA SAKSOFONU

Plastuch




Niezwykle rzadko zdarza się, by płyty jazzowe docierały do Polski w tak ekspresowym tempie jak najnowsza płyta Geralda Albrighta. 28 marca na świecie była premiera krążka, którego szczęśliwym posiadaczem stałem się już po 5 tygodniach od tamtego dnia. To absolutny rekord.

"New Beginnings" z pewnością zasługuje na zainteresowanie, choćby z tego powodu, że Gerald Albright wyrósł w ostatnich latach na czołowego saksofonistę smooth jazzowego. W tle pozostają nawet takie gwiazdy gatunku jak Dave Koz, czy Richard Elliot.
Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę to udział w nagraniu Jeffa Lorbera. Ze sławy i umiejętności tego muzyka korzystają ostatnio wszystkie gwiazdy. Pojawił się u wspomnianego Koza, współpracuje z Brianem Culbertsonem, Jeffem Golubem, nagrywa wspólnie z Erikiem Marienthalem. To guru wszystkich instrumentalistów, którzy swoim dokonaniom chcą dodać pazura, funkowej żywiołowości, rytmicznej werwy. Co ciekawe, Jeff Lorber, mimo że rozchwytywany w Stanach Zjednoczonych, u nas pozostaje postacią całkowicie anonimową, znaną garstce zapaleńców.
Jak dla mnie płyta Albrighta dzieli się ewidentnie na kawałki z udziałem, i bez udziału Jeffa Lorbera. Przy tych pierwszych nogi same wyrywają się do tańca, całe ciało odruchowo zaczyna się bujać. Po prostu żre jak jasny gwint! Facet ma coś takiego, że natychmiast czaruje. Wychodzi zdecydowanie ponad krytykowany banał smooth jazzu. Najlepiej słychać to w pierwszym utworze na płycie. "We Got The Groove" to właśnie to, co uwielbiam. Cztery minuty funkowej radosnej bujanki.
Obaj panowie znają się już od ponad 20 lat. Gerald Albright uratował swego czasu zespół Lorbera, gdy ten został opuszczony przez przyszłą gwiazdę - Kenny'ego G. To właśnie Albright wskoczył w jego miejsce. Warto też zauważyć, że we wszystkich kawałkach, do których rękę przyłożył Jeff Lorber występuje też inna ikona gatunku - gitarzysta Paul Jackson Jr. Do szeregu gwiazd należy jeszcze dorzucić Chrisa Botti'ego. To już nawet dosyć zabawne. Tego trębacza można spotkać na każdej smoothowej superprodukcji. Wystąpił na płytach wszystkich wyżej wymienionych artystów (nie mam tylko pewności co do Lorbera), a w kilku przypadkach była to płyta wydana w ostatnim roku (Koz, Culbertson). Wygląda na to, że sława Botti'ego jest istotnym argumentem dla muzyków, a zwłaszcza menadżerów wytwórni płytowych, skoro tak bardzo o niego zabiegają. Tu wystąpił w kawałku "Big Shoes" - drugim zdecydowanie najlepszym na płycie. Solówka Botti'ego ani niczego szczególnego nie wnosi, ani w niczym nie przeszkadza, takie tam grzeczniutkie zaakcentowanie swojej obecności. Niemniej dla fanów (również dla mnie) to miły akcent.
Jak wspomniałem, druga grupa utworów to te, które są wolne od ingerencji Lorbera. Tu moje uznanie jest już mniejsze. Zieje elektroniczną pustką. Tak jest na przykład w kawałku "I Want Somebody". Jeśli na "liście płac" pod utworem widzę ledwie dwa nazwiska, to już wiem, że jest to syntetyczna papka. Nie ma w tym duszy, perkusja przypomina jedynie odgłosy kół rozpędzonego pociągu, gitara wykrzesana jest z komputera, do tego dochodzą jakieś dziwne "wypełniacze". To chyba właśnie o takich kawałkach jak ten twórca zespołu Incognito, Jean Paul "Bluey" Maunick mówił, że nie opowiadają o miłości czy uczuciach, ale o tym, że zakładasz kapcie i włączasz telewizor. Z jeszcze innego powodu dziwny jest utwór "And The Beat Goes On". Gdy usłyszałem to pierwszy raz byłem pewien, że cofnąłem się w czasie o jakieś 25 lat. Utwór ma niezwykle charakterystyczne brzmienie, które mi kojarzy się z klasowymi potańcówkami z czasów licealnych. Coś między wczesnym Alem Jarreau, a Jamesem Ingramem. Okazuje się, że trafiłem całkiem blisko, bo "And The Beat Goes On" to utwór z repertuaru grupy The Whispers. Trąci myszką bardzo mocno. Pozostałe utwory to już raczej pościelówy, które nie wnoszą niczego ciekawego, poza jednym wyjątkiem - "Georgia On My Mind" Raya Charlesa . Tu słychać wreszcie normalny band, a brzmienie saksofonu Albrighta jest naprawdę piękne.
Gerald Albright w swojej karierze współpracował z wieloma fantastycznymi muzykami. Anita Baker, Whitney Houston, czy Quincy Jones - to tylko przykłady z jego portfolio. Ciekawostką jest również współpraca z Philem Collinsem. Otóż były lider Genesis napisał w książeczce do płyty parę słów. Oczywiście to same superlatywy pod adresem saksofonisty. Collins wspomina zwłaszcza, że materiał na "New Beginnings" przypomina mu atmosferę z koncertów, kiedy to pozostawało mu jedynie uśmiechać się, gdy Albright grał swoją genialną solówkę. Swoją drogą pierwszy raz spotykam się z rekomendacją tego rodzaju. Mega gwiazda, zamiast zagrać na płycie, wypowiada parę słów, które są zamieszczone w książeczce. Czy warto wierzyć Collinsowi? Warto, ale bez przesady.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone