Duże
sieci restauracji i barów typu fast food są coraz bardziej
zaniepokojone kolejnymi filmami, krytykującymi ich działalność.
Zanim do kin trafi obraz "Fast Food Nation", McDonald's
chce rozpocząć kampanię w obronie swojego dobrego imienia.
[onet.pl]
Przyznam szczerze, że byłoby to śmieszne, gdyby nie fakt,
że jest straszne. "Dobre imię McDonalda" jest najzabawniejszym
ze znanych mi oksymoronów (czyli stwierdzeń, które zawierają
w sobie przeczenie swojego prawdziwego znaczenia) i są podobnie
zabawne co cnotliwe tirówki i empatyczni SS-mani. Zastanawia
mnie jedynie hardość zarządu tej wielkiej firmy, która niedawno
oskarżona o potajemne stosowanie w swoim menu trujących i
uczulających substancji, została przez sąd zmuszona do zapłaty
wielomilionowej kary i licznych odszkodowań na rzecz klientów.
Wielkiej sieci fast food udowodniono, że przez lata stosowała
przy produkcji frytek zmielone orzeszki ziemne, nie informując
o tym konsumentów. Tym rodzicom, których dzieci nie są uczulone
na fistaszki oznajmiam, że kontakt z produktem często kończy
się śmiercią uczulonego (niedawna tragedia nastolatki w Kanadzie
- dziewczyna była na nie uczulona i pocałowana przez swojego
chłopaka, który chwilkę przedtem jadł te orzeszki - zmarła).
Dodatkowo, jak udowodniono, McDonald's stosuje przy smażeniu
frytek szkodliwe substancje, poprawiające smak ziemniaków
i powodujące ich chrupkość. Zastanawiam się, jak bardzo trzeba
się odczłowieczyć, żeby serwować dzieciom potrawy - wiedząc,
że po ich spożyciu mogą zachorować? Jakie okrucieństwo i chęć
zysku może zmusić ludzi, by zachęcać dzieci do kupna szkodliwego
produktu, mamiąc je darmowymi zabawkami czy możliwością dużych
wygranych?
Nie trzeba być absolwentem wydziału marketingu, by wiedzieć,
jak łatwo dzieci przywiązują się do marek, i jak łatwo wzbudzić
w nich zaufanie do reklamowanego produktu. Ulubiony miś dołączony
do zestawu sprawi, że obca pani podająca tłustą bułę stanie
się w jednej chwili dobrą ciocią, a ciocie - jak wiemy, są
jak wróżki. Marketingowcy wiedzą dobrze, że dzieci są doskonałym
celem marketingowym, i - paradoksalnie - mimo że nie zarabiają
pieniędzy, znaczącą grupą konsumencką. Bałagan kompetencyjny
w Biurze Rzecznika Praw Dziecka sprawił, że temat dzieci w
reklamie do tej pory nie został poruszony przez urząd na skalę
medialną (a podobno do obrony praw dziecka został on stworzony).
W Polsce nadal naturalne są praktyki reklamowe, niedopuszczalne
w innych krajach Unii Europejskiej. We Francji istnieje zakaz
pokazywania wizerunku dziecka w reklamie, a w innych rozwiniętych
krajach dziecko może reklamować wyłącznie usługi czy produkty
przeznaczone dla dzieci. Jedynie w Polsce panuje "wolna
Amerykanka" - maluch poleca swoim rodzicom samochód,
najdroższe w Europie usługi telekomunikacyjne, albo wybiera
bank podobno doskonały do lokaty kapitału. Czyż to nie 4-letni
Bogdan mówił "Bankowy"? Polska wolność zaczyna naginać
ramy przyzwoitości. Dopóki robi to w stosunku do dorosłych,
taka sytuacja może być tolerowana, natomiast gdy oszukiwane
i wykorzystywane są dzieci - Rzecznik Praw Dziecka czy Urząd
Konsumencki powinny zareagować. Dlaczego tego nie robią -
być może nigdy się nie dowiemy, ale zawsze będziemy sie domyślać.
Akcja rodzi reakcję, więc w sukurs złym marketingowcom przyszli
ci dobrzy, którzy chlubiąc się współpracą z psychologami dziecięcymi
opracowali wyjście bezkonfliktowe z tego chaosu, jaki niesie
rynek, czyli tzw. marketing syntoniczny. Jako przyjazny dzieciom
ma on współdziałać instynktownie na otoczenie, bazując na
uczuciowych związkach dziecka ze środowiskiem, co rzekomo
ma stymulować rozwój społeczny malucha. W polskim marketingu
to nowość, ale czy właśnie fast foody nie stosują tego typu
zabiegów, dając w zestawie trujących potraw Kubusia Puchatka
uśmiechającego się tak samo, jak ten z okładki książeczki
w domowej biblioteczce? O tym, jak daleko marketingowcy McDonald's
mogą się posunąć, by zwabić najmłodszych klientów, niech świadczą
akcje z tzw. zestawami
kolekcjonerskimi. Aby związać ze sobą klienta, restauracje
"fast food" (odkąd bar samoobsługowy nazywa sie
restauracją?) dołączają do zestawów jedzenia kolejne części
pewnej większej rzeczy. Dziecko ma już nogi i głowę np. robota,
kupuje zestawy szkodliwego pożywienia by uzbierać brakujące
części kolekcji, nie zdając sobie sprawy z tego, że w obecnym
czasie firma wypuściła na rynek wyłącznie głowy i nogi. I
tylko pracownicy firmy wiedzą, że ręce i tułowie pojawią się
za kilka miesięcy. Ja nazywam to draństwem, a wy?
Niedawno przeczytałam na stronie BBC News, iż firmy fast foodowe
obiecują serwować zdrowsze potrawy i hamburgery lepszej jakości.
Lepszej jakości? Pamiętam, jak zimą prasa brytyjska rozpisywała
się o akcji zorganizowanej przez Slow Food, ekogastronomiczną
frakcję, która zamieściła na ulicznych billboardach zdjęcia
półproduktów, wykorzystwanych przez McDonald's w Wielkiej
Brytanii do sporządzania hamburgerów - trzewia, jelita, resztki
skóry, wymiona, odpady rzeźnicze... Zdjęcia te, krwawe i drastyczne,
trafiły do angielskich szkół i były tematami pogadanek na
lekcjach. Anglicy wiedzą już, że produkty serwowane przez
fast foody zawierają w sobie oprócz odpadów rzeźniczych zmodyfikowane
tłuszcze nienasycone, szkodliwe i rakotwórcze, ale jednocześnie
poprawiające smak produktów i konserwujące je bez potrzeby
zamrażania. Który odpowiedzialny rodzic zaserwuje taki obiad
swojemu dziecku?
Na zakończenie historia z życia wzięta: znajoma dziewczyna
z mieściny na Podlasiu "chwyciła Boga za nogi",
gdyż dostała pracę w fast foodzie, w wielkim kompleksie handlowym
w Warszawie. Z przydziałowygo menu korzystała chętnie, bo
było "smakowite i zawsze chrupiące". Po niedługim
czasie biust dziewczyny zaczął przybierać monstrualne wymiary,
i tak jak na początku było to dla niej chlubą, tak potem stało
się problemem. Zmienił się też owal jej twarzy, a reszta ciała
zachowała swoje proporcje. Sylwetka dziewczyny zaczęła przybierać
kształy nienaturalne, więc zaniepokojona matka rozpoczęła
krucjatę po przychodniach i gabinetach lekarskich. Po serii
kosztownych badań okazało się, że dawka hormonów, znajdująca
się w organizmie córki była tak wielka, że zniekształciła
jej sylwetkę do granic karykaturalnych. Po odstawieniu "chrupiących
skrzydełek" biust zmalał i zwiotczał, i teraz biedaczka
zastanawia się, jak zarobić na operację plastyczną, by wrócić
do figury sprzed lunchów we własnej firmie.
Znam tę historię z pierwszej ręki. Przed zatrudnieniem dziewczyna
podpisała deklarację lojalności - ma zakaz dożywotniego dzielenia
się informacjami z osobami postronnymi o sposobie produkcji
potraw, o tym, że ziemniaki w fast foodach są modyfikowane
genetycznie oraz o tym, co ją spotkało.
Pisząc ten artykuł przypomniałam sobie obraz z zeszłego lata:
szłam ulicą z moim mężczyzną niedoskonałym, a przed nami rodzina
- mama, która kobiece kształty straciła jakieś 50 kilo temu,
tata-potwór i kilkuletni brzdąc. Była pora obiadowa, a nas
zastanawiało, czemu kanadyjska rodzina przemieszcza się pieszo
(Kanadyjczycy korzystają z samochodu nawet wtedy, gdy chcą
wyrzucić śmieci w osiedlowym śmietniku). Wtem poczuliśmy charakterystyczny
smród starego oleju i łoju. Jak myślicie, dokąd udała się
rodzina idąca przed nami?
Zastanawia mnie zawsze, czemu rodzice godzą się na fast foodową
propagandę w postaci darmowych zabawek czy atrakcyjnych nagród
do wygrania przy kupnie zastawów? Przecież ktoś jawnie, w
białych (lekko otłuszczonych) rękawiczkach oszukuje ich dzieci,
obiecując niemożliwe, a jednocześnie serwując dzieciakom potrawy
szkodliwe, ciężkostrawne i zwyczajnie niesmaczne. Czemu rodzice
zgadzają się na działanie na szkodę własnej rodziny? Mało
tego - płacą za to! Płacicie, by ktoś truł i oszukiwał wasze
dzieci... Dlaczego?
|