Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



BOGDAN MÓWI: RATUNKU!

Agnieszka Krupak




Duże sieci restauracji i barów typu fast food są coraz bardziej zaniepokojone kolejnymi filmami, krytykującymi ich działalność. Zanim do kin trafi obraz "Fast Food Nation", McDonald's chce rozpocząć kampanię w obronie swojego dobrego imienia. [onet.pl]

Przyznam szczerze, że byłoby to śmieszne, gdyby nie fakt, że jest straszne. "Dobre imię McDonalda" jest najzabawniejszym ze znanych mi oksymoronów (czyli stwierdzeń, które zawierają w sobie przeczenie swojego prawdziwego znaczenia) i są podobnie zabawne co cnotliwe tirówki i empatyczni SS-mani. Zastanawia mnie jedynie hardość zarządu tej wielkiej firmy, która niedawno oskarżona o potajemne stosowanie w swoim menu trujących i uczulających substancji, została przez sąd zmuszona do zapłaty wielomilionowej kary i licznych odszkodowań na rzecz klientów. Wielkiej sieci fast food udowodniono, że przez lata stosowała przy produkcji frytek zmielone orzeszki ziemne, nie informując o tym konsumentów. Tym rodzicom, których dzieci nie są uczulone na fistaszki oznajmiam, że kontakt z produktem często kończy się śmiercią uczulonego (niedawna tragedia nastolatki w Kanadzie - dziewczyna była na nie uczulona i pocałowana przez swojego chłopaka, który chwilkę przedtem jadł te orzeszki - zmarła). Dodatkowo, jak udowodniono, McDonald's stosuje przy smażeniu frytek szkodliwe substancje, poprawiające smak ziemniaków i powodujące ich chrupkość. Zastanawiam się, jak bardzo trzeba się odczłowieczyć, żeby serwować dzieciom potrawy - wiedząc, że po ich spożyciu mogą zachorować? Jakie okrucieństwo i chęć zysku może zmusić ludzi, by zachęcać dzieci do kupna szkodliwego produktu, mamiąc je darmowymi zabawkami czy możliwością dużych wygranych?
Nie trzeba być absolwentem wydziału marketingu, by wiedzieć, jak łatwo dzieci przywiązują się do marek, i jak łatwo wzbudzić w nich zaufanie do reklamowanego produktu. Ulubiony miś dołączony do zestawu sprawi, że obca pani podająca tłustą bułę stanie się w jednej chwili dobrą ciocią, a ciocie - jak wiemy, są jak wróżki. Marketingowcy wiedzą dobrze, że dzieci są doskonałym celem marketingowym, i - paradoksalnie - mimo że nie zarabiają pieniędzy, znaczącą grupą konsumencką. Bałagan kompetencyjny w Biurze Rzecznika Praw Dziecka sprawił, że temat dzieci w reklamie do tej pory nie został poruszony przez urząd na skalę medialną (a podobno do obrony praw dziecka został on stworzony). W Polsce nadal naturalne są praktyki reklamowe, niedopuszczalne w innych krajach Unii Europejskiej. We Francji istnieje zakaz pokazywania wizerunku dziecka w reklamie, a w innych rozwiniętych krajach dziecko może reklamować wyłącznie usługi czy produkty przeznaczone dla dzieci. Jedynie w Polsce panuje "wolna Amerykanka" - maluch poleca swoim rodzicom samochód, najdroższe w Europie usługi telekomunikacyjne, albo wybiera bank podobno doskonały do lokaty kapitału. Czyż to nie 4-letni Bogdan mówił "Bankowy"? Polska wolność zaczyna naginać ramy przyzwoitości. Dopóki robi to w stosunku do dorosłych, taka sytuacja może być tolerowana, natomiast gdy oszukiwane i wykorzystywane są dzieci - Rzecznik Praw Dziecka czy Urząd Konsumencki powinny zareagować. Dlaczego tego nie robią - być może nigdy się nie dowiemy, ale zawsze będziemy sie domyślać.
Akcja rodzi reakcję, więc w sukurs złym marketingowcom przyszli ci dobrzy, którzy chlubiąc się współpracą z psychologami dziecięcymi opracowali wyjście bezkonfliktowe z tego chaosu, jaki niesie rynek, czyli tzw. marketing syntoniczny. Jako przyjazny dzieciom ma on współdziałać instynktownie na otoczenie, bazując na uczuciowych związkach dziecka ze środowiskiem, co rzekomo ma stymulować rozwój społeczny malucha. W polskim marketingu to nowość, ale czy właśnie fast foody nie stosują tego typu zabiegów, dając w zestawie trujących potraw Kubusia Puchatka uśmiechającego się tak samo, jak ten z okładki książeczki w domowej biblioteczce? O tym, jak daleko marketingowcy McDonald's mogą się posunąć, by zwabić najmłodszych klientów, niech świadczą akcje z tzw. zestawami
kolekcjonerskimi. Aby związać ze sobą klienta, restauracje "fast food" (odkąd bar samoobsługowy nazywa sie restauracją?) dołączają do zestawów jedzenia kolejne części pewnej większej rzeczy. Dziecko ma już nogi i głowę np. robota, kupuje zestawy szkodliwego pożywienia by uzbierać brakujące części kolekcji, nie zdając sobie sprawy z tego, że w obecnym czasie firma wypuściła na rynek wyłącznie głowy i nogi. I tylko pracownicy firmy wiedzą, że ręce i tułowie pojawią się za kilka miesięcy. Ja nazywam to draństwem, a wy?
Niedawno przeczytałam na stronie BBC News, iż firmy fast foodowe obiecują serwować zdrowsze potrawy i hamburgery lepszej jakości. Lepszej jakości? Pamiętam, jak zimą prasa brytyjska rozpisywała się o akcji zorganizowanej przez Slow Food, ekogastronomiczną frakcję, która zamieściła na ulicznych billboardach zdjęcia półproduktów, wykorzystwanych przez McDonald's w Wielkiej Brytanii do sporządzania hamburgerów - trzewia, jelita, resztki skóry, wymiona, odpady rzeźnicze... Zdjęcia te, krwawe i drastyczne, trafiły do angielskich szkół i były tematami pogadanek na lekcjach. Anglicy wiedzą już, że produkty serwowane przez fast foody zawierają w sobie oprócz odpadów rzeźniczych zmodyfikowane tłuszcze nienasycone, szkodliwe i rakotwórcze, ale jednocześnie poprawiające smak produktów i konserwujące je bez potrzeby zamrażania. Który odpowiedzialny rodzic zaserwuje taki obiad swojemu dziecku?
Na zakończenie historia z życia wzięta: znajoma dziewczyna z mieściny na Podlasiu "chwyciła Boga za nogi", gdyż dostała pracę w fast foodzie, w wielkim kompleksie handlowym w Warszawie. Z przydziałowygo menu korzystała chętnie, bo było "smakowite i zawsze chrupiące". Po niedługim czasie biust dziewczyny zaczął przybierać monstrualne wymiary, i tak jak na początku było to dla niej chlubą, tak potem stało się problemem. Zmienił się też owal jej twarzy, a reszta ciała zachowała swoje proporcje. Sylwetka dziewczyny zaczęła przybierać kształy nienaturalne, więc zaniepokojona matka rozpoczęła krucjatę po przychodniach i gabinetach lekarskich. Po serii kosztownych badań okazało się, że dawka hormonów, znajdująca się w organizmie córki była tak wielka, że zniekształciła jej sylwetkę do granic karykaturalnych. Po odstawieniu "chrupiących skrzydełek" biust zmalał i zwiotczał, i teraz biedaczka zastanawia się, jak zarobić na operację plastyczną, by wrócić do figury sprzed lunchów we własnej firmie.
Znam tę historię z pierwszej ręki. Przed zatrudnieniem dziewczyna podpisała deklarację lojalności - ma zakaz dożywotniego dzielenia się informacjami z osobami postronnymi o sposobie produkcji potraw, o tym, że ziemniaki w fast foodach są modyfikowane genetycznie oraz o tym, co ją spotkało.
Pisząc ten artykuł przypomniałam sobie obraz z zeszłego lata: szłam ulicą z moim mężczyzną niedoskonałym, a przed nami rodzina - mama, która kobiece kształty straciła jakieś 50 kilo temu, tata-potwór i kilkuletni brzdąc. Była pora obiadowa, a nas zastanawiało, czemu kanadyjska rodzina przemieszcza się pieszo (Kanadyjczycy korzystają z samochodu nawet wtedy, gdy chcą wyrzucić śmieci w osiedlowym śmietniku). Wtem poczuliśmy charakterystyczny smród starego oleju i łoju. Jak myślicie, dokąd udała się rodzina idąca przed nami?
Zastanawia mnie zawsze, czemu rodzice godzą się na fast foodową propagandę w postaci darmowych zabawek czy atrakcyjnych nagród do wygrania przy kupnie zastawów? Przecież ktoś jawnie, w białych (lekko otłuszczonych) rękawiczkach oszukuje ich dzieci, obiecując niemożliwe, a jednocześnie serwując dzieciakom potrawy szkodliwe, ciężkostrawne i zwyczajnie niesmaczne. Czemu rodzice zgadzają się na działanie na szkodę własnej rodziny? Mało tego - płacą za to! Płacicie, by ktoś truł i oszukiwał wasze dzieci... Dlaczego?

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone