Pierwszy
raz ujrzałem Queenadreenę w nie istniejącej już stacji Viva
Zwei, w teledysku, w którym jakaś niewidzialna siła topiła
ją w akwarium. Akwarium było ludzkich rozmiarów, skąpo oświetlone,
a wokalistka występowała w czymś, co przypominało strzępy
sukni ślubnej. Tak to przynajmniej pamiętam.
Jadłem wtedy kanapki, pora była dość wczesna, akurat przerzucałem
kanały pilotem i aż usiadłem z wrażenia pomieszanego z przerażeniem,
na podłodze, z kawałkiem chleba utkwionym w środku gardła.
Wzburzona woda wylewała się na wszystkie strony, bohaterka
dławiła się pięściami łapiąc powietrze, i nie umiem sobie
przypomnieć, czy zdołała się wydostać.
Brzmienie Queenadreeny przypomina chory umysł zwyrodnialca,
któremu przyszło do głowy wrzucenie do takiego akwarium Tori
Amos i PJ Harvey jednocześnie. A potem nagrywanie ich głosów,
wrzasków i jęków, kiedy się topią. Albo jeszcze lepiej - postawienie
im na dnie tego akwarium fortepianu i gitary elektrycznej,
żeby - próbując się wydostać, wspinały się po instrumentach
i zaczęły wydawać dźwięki stopami ślizgającymi się po klawiszach
oraz palcami zahaczającymi o struny. Taka właśnie jest muzyka
Queenadreeny. Rzeczywistość jak z krainy (bardzo złych) czarów.
Bajka o dziewczynce, która znalazła się po drugiej stronie
(bardzo strasznego) lustra.
Nie trzeba chyba mówić, że dziewczynka jest zła na wskroś,
perwersyjna do szpiku kości, w dzieciństwie była molestowana
seksualnie, a teraz nienawidzi wszystkiego i wszystkich, jednocześnie
nie potrafiąc uwolnić się od wspomnień.
Projekty Queenadreeny od początku były nastawione na wywołanie
szoku i skandalu, nigdy jednak nie wywołały ani jednego, ani
drugiego. Ukazując się w niezależnych wytwórniach i w niezbyt
wielkim nakładzie, bez specjalnej promocji, zwykle przechodziły
bez wielkiego echa. Raz tylko udało im się przykuć uwagę Trenta
Reznora z Nine Inch Nails, który będąc pod sporym wrażeniem
wizerunku zespołu wyprodukował "Sleeping Pill",
piosenkę, która ukazała się na ich drugim albumie. Ze wspólnego,
długogrającego projektu nic jednak potem nie wyszło.
Wówczas zainteresowała się nimi One Little Indian, wytwórnia
Björk, dla której zespół nagrał swój trzeci album "The
Butcher and the Butterfly". Ze strony internetowej zespołu
zniknął mrok będący połączeniem klimatu współczesnych japońskich
horrorów ze stylistyką filmów lat dwudziestych. Ba! Zniknął
nawet ślad po dwóch pierwszych płytach - dziwaczny krótkometrażowy
film nakręcony w odcieniach sepii, i tajemniczy utwór, w którym
wokalistka zespołu, Katie Jane Garside, składała wstrząsającą
deklarację: "I only make love to Jesus, I only fuck God".
Na ich miejscu pojawiły się dzikie pedalskie róże i wizerunek
młodocianej, ale już zużytej prostytutki. Ta nowa wizja zespołu
zdaje się doskonale pasować do wytwórni Björk, problem
jednak w tym, że teraz jest to już tylko wizja, za którą kryje
się coraz mniej dobrej muzyki.
Najważniejszym atutem Queenadreeny na dwóch pierwszych płytach
było niebywałe, charakterystyczne brzmienie .
Zdarte klawisze fortepianu, szalone gitary, perkusja nie trafiająca
w tempo - magiczny brud, który zaskakiwał najbardziej tym,
czym zaskakiwać nie powinien - niewinnością .
Duża w tym zasługa głosu wokalistki - dziecinnego, czy wręcz
zdziecinniałego na siłę i zdradzającego ślady coraz trudniejszego
do ukrycia szaleństwa. Ten głos na nowej płycie pozostał.
Ciężko mi jednak powiedzieć, czy nowy wizerunek zdoła przekonać
i zainteresować nowych słuchaczy do obecnej, "grzeczniejszej"
wersji zespołu, bo mnie nie przekonał. Nawet nowa wersja piosenki
znanej mi niegdyś jako "Fuck Me Doll" pojawiła się
tutaj (w gorszej, niestety, aranżacji) pod poprawnym politycznie
tytułem "FM Doll" .
Takie zmiany mogą co najwyżej śmieszyć.
Co wcale nie oznacza, że fascynacja Queenadreeną mi przeszła.
Autor publikuje również na stronie internetowej
http://bartosz-po-prostu.blog.pl.
|