Nie
jestem znawcą sztuki, zwłaszcza tak zwanej "sztuki współczesnej".
Dawniej wszystko było jakoś prostsze. Malarz malował, z reguły
na zamówienie, tak samo jak kompozytor komponował, a rzeźbiarz
rzeźbił - i dzieło albo się zleceniodawcy podobało, albo nie.
Koniec kropka.
Dzisiaj naczelną wartością wszystkich artystów jest niezależność.
Robią to na co mają ochotę. Albo spotykają się z zachwytem,
wzbudzają skandal, prowokują dyskusję, albo zderzają się z
pustą ciszą. Dzieło nie jest celem samo w sobie. Zawsze sytuuje
się w jakichś okolicznościach, do czegoś się odnosi, często
ważniejsze od końcowego efektu jest tworzywo z którego powstało.
To wszystko przyszło mi do głowy po obejrzeniu wystawy "Art
Crazy Nation" grupy The Little Artists.
Dzieło dwójki brytyjskich artystów jest frapujące. John Cake
i Darren Neave nie prezentują w poznańskim Starym Browarze
obrazów, czy rzeźb. Oni zamknęli w galeryjnych gablotach konstrukcje
z klocków lego. Szkopuł w tym, że nie są to wyłącznie jakieś
tam budowle, ale wierne - na tyle, na ile to możliwe - kopie
dzieł dwudziestowiecznych artystów. Efekt jest zdumiewający.
Weźmy na przykład dzieło Tracey Emin "My Bed". W
1998 roku ta instalacja wywołała skandal. To po prostu rozbebeszone
łóżko z rozwaloną pościelą, skarpetą na kołdrze, porozrzucanymi
naokoło szpargałami. Dyskusja trwała dość długo, dziś jednak
"My Bed" jest traktowane jako jedno z najważniejszych
dzieł sztuki brytyjskiej końca XX wieku. The Little Artists
zrobili z tego jednak klockową kopię. Albo dzieło Marca Quinna.
Facet przez rok wytaczał z siebie krew. Szklanka po szklance.
W końcu udało mu się zebrać tyle krwi, ile ma ludzkie ciało.
Wlał to w baniak w kształcie głowy i zamknął w gablocie. Taka
instalacja robi piorunujące wrażenie. Ale w Poznaniu można
zobaczyć tylko jej klockową kopię. Na tym jednak prowokacja
się nie kończy. Klockowi artyści zbudowali bowiem nie tylko
poszczególne dzieła, ale i całą galerię - w dodatku w trakcie
wernisażu. Żeby było jeszcze śmieszniej, ową galerię odwiedzają
ludzie znani z imienia i nazwiska. Pośród ludzików z lego
jest więc Andy Warhol, są znani krytycy sztuki (także polscy),
jest Zbigniew Libera. W tym miejscu warto zaznaczyć, że nasz
rodzimy artysta swoje obozy koncentracyjne z lego zaczął budować
później niż The Little Artists i w tym sensie jego pomysł,
choć wstrząsający, jest jednak wtórny. Charakterystyczną cechą
prac Brytyjczyków jest to, że w instalacje wplatają swoje
autoportrety. To po prostu niebieski i pomarańczowy ludzik
z czarnymi i brązowymi włosami.
John Cake i Darren Neave w odróżnieniu do Libery używają tylko
oryginalnych zestawów lego. Handlowy żywot takich klocków
jest jednak bardzo krótki. Dlatego Cake i Neave penetrują
pchle targi i aukcje internetowe, w poszukiwaniu na przykład
postaci zbliżonych wyglądem do pierwowzoru. Aż nie chce się
wierzyć jak bardzo takie zabiegi mogą się udać. Gdy patrzy
się na klockowego Andy Warhola - ludzika w czarnym wdzianku,
białych włosach i charakterystycznych okularach, na usta garną
się słowa uznania.
Prace stworzone przez The Little Artists robią furorę wśród
kolekcjonerów. Instalacje osiągają cenę nawet tysiąca funtów.
Z reguły kupują autorzy oryginałów. Nie wszyscy reagują jednak
życzliwie. Wspomniana Tracey Emin była oburzona. Nie podobało
jej się zwłaszcza to, że poduszki do jej łóżka zostały zaczerpnięte
z zestawu o Harrym Potterze. Ciekawe zresztą, jak na to wpadła.
Ja po obejrzeniu wystawy ciągle borykam się z wątpliwościami.
Czy to tylko żart, czy rzeczywiście konceptualna, minimalistyczna,
pop-artowska (cokolwiek by to znaczyło) sztuka przez duże
"s".
|