W
ostatnich tygodniach nie byłem na koncercie Simply Red, Jordi
Savalla, Ensemble Unicorn. W ostatnich miesiącach opuściłem
koncert Marcusa Millera, Bobby'ego McFerrina. W ostatnich
paru latach opuściłem wizyty w Polsce takich grup i muzyków
jak Earth, Wind & Fire, Incognito, Kenny Garrett, Randy
Brecker, Eric Marienthal, i wielu, niestety wielu innych.
Dlatego gdy dowiedziałem się, że w Warszawie wystąpi Chris
Botti, postanowiłem tym razem rzucić wszystko i za wszelką
cenę być na tym koncercie. Zamiast narzekać, że jesteśmy kulturalną
pustynią, na której nic się nie dzieje, zapragnąłem wreszcie
zrobić konkretny krok i nadrobić spore zaległości. Co więcej,
zaświtał mi w głowie pomysł, by jednego dnia zaliczyć dwa
koncerty. Chrisa Bottiego o 18.00 w Fabryce Trzciny, i wieczorem
o 21.00 - Stinga. Bilety można było rezerwować od 5 września.
Gdy tego dnia zadzwoniłem około południa, okazało się, że
biletów na godzinę 18.00 już nie ma (!), więc cały misterny
plan legł w gruzach. Drugi koncert planowany był początkowo
na 21.00. Stąd po zmianie godziny na 21.30 rozgorzały spekulacje,
że pod koniec występu Botti'ego w Fabryce Trzciny pojawi się
również Sting. Wszak obaj panowie doskonale się znają. Sting
występuje w nagraniach Botti'ego i odwrotnie. Zresztą Botti
już trzykrotnie był w Polsce - właśnie towarzysząc Stingowi.
Niestety do spotkania w Fabryce nie doszło. Poza tym, jak
by to wyglądało, gdyby wprost z koncertu sponsorowanego przez
Orange Sting przyjechał na koncert sponsorowany przez Plus
GSM? Botti żartował z publiczności, że dobrze wybrała ignorując
"tego gościa", który zgromadził 150 tysięczną widownię.
Dla porównania Bottiemu w tym samym czasie przysłuchiwało
się jakieś 500 osób. Warto było, tym bardziej, że to były
jego jedyne tegoroczne koncerty w Europie.
Przypuszczałem, że występ trębacza będzie bardzo spokojny.
Dwa koncerty w sześć godzin - czegóż można wymagać? Konieczna
jest do tego wyczynowa kondycja. Dlatego spodziewałem się,
że Botti zagra wiązankę swoich wspaniałych, klimatycznych
ballad. W tym przekonaniu utwierdziły mnie pierwsze dźwięki
koncertu. "When I Fall In Love"
to standard, który otwiera płytę o tym samym tytule. Aksamitne,
bardzo łagodne brzmienie instrumentu zapowiadało, że "najprzystojnieszy
trębacz od czasów Cheta Bakera" zamierza w smooth jazzowy
sposób ukołysać Warszawę. Jakież było moje zdumienie, gdy
po paru frazach utwór zaczął ewoluować w stronę ognistej instrumentalnej
kłótni poszczególnych muzyków. A ci wprawili w osłupienie
mnie i chyba całą publiczność.
Zacznijmy od argentyńskiego klawiszowca o nazwisku Federico
Pena. Ogromny zwalisty chłop, który schowany za kilkoma instrumentami
wyczarowywał nieprawdopodobne rzeczy. Z jednej strony niezwykła
sprawność techniczna, fenomenalne żywiołowe solówki, a z drugiej
budowanie klimatu, przy którym jedyne co można zrobić to pocałować
ukochaną osobę. Facet pokazał nieprawdopodobną wrażliwość.
W jednym z kawałków dał solówkę, która zamieniła się w utwór
w utworze. Była to piękna, nastrojowa, niezwykle wzbogacona
harmonicznie melodia, która najwyraźniej zaskoczyła pozostałych
muzyków. To był bardzo romantyczny, wysmakowany popis. Zadaniem
Federico Pena'ego było też wypełnianie brzmieniowe konstrukcji
muzycznej. Płyta "When I Fall In Love" była nagrana
z londyńskimi symfonikami. Botti żartował, że nie udało mu
się namówić ich do przyjazdu do Warszawy. Siłą rzeczy zastąpił
ich Pena. Robił to w nienachalny sposób, choć zauważyłem,
że niektórym elektronika nie przypadła do gustu.
Na drugim miejscu stawiam Wiliama Kilsona, czarnoskórego perkusistę,
który dał nieprawdopodobny show. Wiele rzeczy widziałem, ale
w to nie mogłem uwierzyć. Wyglądało to jakby tańczył za bębnami.
Muzyka jest najważniejsza, ale czasami o odbiorze decydują
również wrażenia wizualne. Solówki Kilsona były fantastyczne,
ale sposób, w który je wykonywał budził euforię publiczności.
To było po prostu szaleństwo!
W składzie, w którym wystąpił Botti, znalazł się jeszcze basista,
Jon Ossman. Oczywiście pokazał, że jest znakomitym muzykiem.
Nie był tak eksponowany jak pozostała trójka, ale nie oznacza
to, że miał mniej pracy. Największe wrażenie zrobiło na mnie
delektowanie się brzmieniem basu. W którymś momencie Ossman
miał solówkę, w której lewą ręką "biegał" po gryfie
kontrabasu, a prawą tylko raz szarpał o strunę. Rozedrgana
struna powoli gasła, i na takim umykającym dźwięku Ossman
glissował i grał swoją melodię. Oczywiście nie jest to nic
nowego, ale to niełatwa sztuka. Może obnażyć najdrobniejszą
niedoskonałość intonacyjną, każdy fałsz. Ossman był jednak
perfekcyjny. Dodatkowe wrażenie robiło to, że tego typu sztuczki
możliwe są tylko przy absolutnej ciszy. W sali, w której jest
pół tysiąca miejsc czuło się skupienie publiczności, po prostu
kulturę słuchania.
Jakie wrażenie w tym wszystkim zrobił Chris Botti? Był genialny.
Jak wspomniałem spodziewałem się, że posłucham spokojnego,
melodyjnego koncertu. Owszem, było trochę tego. Ale trębacz
pokazał też, że stać go na wiele więcej. Na okładce płyty
"Slowing Down the World" można przeczytać, że to
"pop instrumentalny". Tymczasem w występie na żywo
Botti udowodnił, że jest rasowym jazzmanem! W dodatku nie
były to tylko romantyczne klimaciki, ale ogromny żywioł. Tak
charakterystyczne dla Botti'ego brzmienie trąbki z tłumikiem
pojawiło się jedynie w jednym utworze, w dodatku tylko w pierwszych
taktach. Tym utworem był kawałek "Miami Overnight"
z płyty "Night Sessions" - jeden z najbardziej ulubionych
przeze mnie z całej dyskografii Botti'ego.
Każdy numer, który zaczynał się jako pościelówa, kończył się
jako jazzowa młócka. To było fantastyczne! Ale przyznaję,
że było to też niezwykle zaskakujące. Zupełnie czego innego
się spodziewałem. Znam wszystkie płyty Botti'ego i na żadnej
nie ma tego, co widziałem na sobotnim występie. Co więcej,
jeden z koncertów kilka lat temu ukazał się na płycie DVD.
Również tam Chris Botti był grzeczniutkim facetem, który koił
nerwy słuchaczy wspaniałym brzmieniem trąbki. Niebywałe, jak
różne są oblicza tego artysty! To jakby dwie zupełnie różne
osobowości. Wynika z tego, że płyty skrojone są z myślą o
zdecydowanie szerszym audytorium niż bywalcy klubów jazzowych.
Mam wrażenie, że trębacz dusi się w swoim wizerunku smooth
jazzowego instrumentalisty. Będzie się jednak musiał dalej
z nim zmagać. W przyszłym miesiącu ukazuje się mianowicie
kolejna płyta. Będą to duety ze słynnymi wokalistami. Wśród
nich będzie oczywiście Sting, a także na przykład Michael
Bublé. Grzeczny klimacik gwarantowany. Mnie to nie zraża,
ale wiem już, że ponad czterdziestoletni muzyk ma też drugą
twarz.
Botti wystąpił na dwóch koncertach. Na późniejszym, któremu
się przysłuchiwałem, nie musiał się już oszczędzać. Dlatego
przypuszczam, że ten występ był lepszy. Dodatkowo po koncercie
można było sobie z facetem pogaworzyć przy podpisywaniu płyty.
Gdy sączyłem sobie piwo na dziedzińcu Fabryki Trzciny, w którymś
momencie pojawiła się na nim gwiazda wieczoru. Też chciałem
pogadać z Chrisem. Opowiedziałbym mu, jak bardzo ułatwił mi
poderwanie dziewczyny, która od dwóch lat jest moją żoną,
przedstawiłbym mu ją, postawił drinka. Zabrakło mi odwagi.
Zachowałem się tylko jak jakiś paparazzi i strzeliłem mu fotkę.
Chris, dzięki za wspaniały wieczór!
|