Tradycja
to rzecz święta. Bez niej ginie kultura. Podpiszą się pod
tym narody z każdego zakątka kuli ziemskiej. Może jednak przyjść
taki czas, kiedy tradycję trzeba trochę zmodyfikować.
Ileż to już młodych głów wypełnionych śmiałymi wizjami rozbiło
się o twardy mur niewzruszonej wierności odwiecznym obyczajom.
Tego muru zazwyczaj pilnują dumni starcy, którzy również mają
swoją wizję. Ich wizja opiera się jednak na zgoła innym fundamencie:
nie można zmieniać tradycji, bo tylko dzięki niej istnieje
naród. Jeśli jej zabraknie, kultura narodu przestanie istnieć,
wtopi się w napierającą kulturę bardziej ekspansywnych ludów.
Nie można odmówić im racji. Ale trzeba też pamiętać, że każda
tradycja również miała kiedyś swój początek, a wiele z nich
narodziło się dzięki śmiałym, i na ogół wówczas niepopularnym,
czynom przodków.
W filmie Niki Caro "Jeździec wielorybów" okoniem
wobec tradycji stanie mała maoryska dziewczynka. W jej bracie
bliźniaku starszyzna dopatrywała się następcy legendarnego
przywódcy ich ludu, Paikei. Niestety, chłopiec umarł podczas
porodu, zabierając ze sobą na tamten świat również matkę.
Splot okoliczności sprawił więc, że to ona spełnia warunki,
by stać się przywódcą małej maoryskiej społeczności. Poza
jednym - nie jest mężczyzną. Ale Pai postanawia udowodnić
współplemieńcom, że płeć nie jest przeszkodą.
Dystrybutor zakwalifikował "Jeźdźca wielorybów"
jako dramat familijny. Ten niefortunny przymiotnik może odstraszyć
widzów, którym kojarzy się on z Disneylandem. Nic bardziej
mylnego. "Jeździec wielorybów" nie ma w sobie nic
z ckliwych, słodko-gorzkich amerykańskich opowiastek. Nie
ma tu huśtawki nastrojów, emocje zaś są krystalicznie czyste.
Ten film jest jak podróż w nieznane na grzbiecie wieloryba.
Jak słona bryza znad oceanu. Tym bardziej, że pokazuje kraj
tak daleki (akcja toczy się na wybrzeżu Nowej Zelandii) i
kulturę Maorysów, niegdyś tak egzotyczną, dziś zintegrowaną
z elementami świata Zachodu. To bodaj jedyny przypadek w historii
ludzkości, kiedy ludność rdzenna zdołała narzucić własną kulturę
kolonizatorom.
Film Niki Caro jest adaptacją popularnej w Nowej Zelandii
książki maoryskiego pisarza Witi Ihimaera; został nakręcony
w 2002 roku. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn Solopan,
polski dystrybutor filmu, przetrzymał go na półce ponad dwa
lata. W tym czasie "Jeździec wielorybów" zdążył
podbić Nową Zelandię i Australię oraz zebrać masę nagród na
wielu festiwalach, stając się prawdziwą sensacją. Teraz wreszcie
trafia na ekrany polskich kin. To opóźnienie mogę sobie wytłumaczyć
tylko w jeden sposób, trawestując słowa reżyserki: film czekał,
aż Polska będzie gotowa na jego nadejście.
|