Kampania
wyborcza przebiega jakby dwutorowo. Po pierwsze to starcie
produktów wykreowanych przez profesjonalne agencje reklamowe.
Po drugie to szereg inicjatyw "oddolnych", kreowanych
nie w oparciu o preferencje, a o talenty domorosłych grafików
komputerowych, pomysłowość kandydatów, a zwłaszcza zasobność
ich portfela.
Rzeczy, które się tu przytrafiają to kopalnia pomysłów dla
niejednego kabaretu. Najbardziej uderzył mnie pomysł jednego
komitetu wyborczego, który swój czas antenowy podarowany w
radiu publicznym poświęcił nie promocji kandydatów czy listy,
lecz pisma, którego wydawcą jest czołowy działacz ugrupowania.
Tym sposobem czas antenowy przeznaczony na wybory zamienił
się w bezpłatną reklamę. Dodam, że jest to pisemko o charakterze
jawnie antysemickim. Siła takiego przekazu jest zapewne znikoma,
ale nie zmienia to faktu, że media publiczne uczestniczą w
ten sposób w rozpowszechnianiu podejrzanych treści. Oczywiście
media zawsze podkreślają, że nie biorą odpowiedzialności za
treść audycji wyborczych.
Ciekawy jest pomysł Janusza Korwin-Mikkego. Już nawet jego
dawni zwolennicy pogubili się na kogo głosować. Dochodziły
do nich głosy, że UPR wystawi swoich kandydatów na ostatnim
miejscu list Platformy Obywatelskiej, jednak widok Stanisława
Michalkiewicza (niegdyś czołowego działacza UPR) w reklamówce
Ligi Polskich Rodzin skłania do wniosku, że tak się nie stało.
W każdym razie w swoich radiowych reklamówkach Korwin-Mikke
mówi: "ci przede mną kłamali, ci za chwilę będą kłamać,
a ja wam proponuję wysłuchanie melodii ciszy" - i przez
kilka minut zawodzi smętnie trąbka grająca wspomnianą melodię.
Zaiste jest to genialny pomysł na przekonanie wyborców na
oddanie swojego głosu.
Podobny brak jakiejkolwiek inwencji widać w reklamówce popłuczyn
po Konfederacji Polski Niepodległej - czyli Konfederacji Godność
Praca. Występuje w niej jegomość, który z żalem przyznaje,
że jest bezrobotny, a skoro tak, to naprawi Polskę i da pracę
wszystkim takim jak on. Mówi to tonem wzbudzającym litość.
Gdybym go spotkał, to pewnie dałbym mu w rękę 2 złote na mleko
dla dziecka. Ale czy bieda jest wystarczającym powodem do
startu w wyborach?
Zresztą brak jakichkolwiek kwalifikacji do aktywności publicznej
widać najpełniej właśnie w wystąpieniach telewizyjnych. Co
by nie powiedzieć - polityk, poseł, senator to osoba, która
ze swojej działalności tłumaczy się wyborcom za pośrednictwem
dziennikarzy. Musi więc radzić sobie z wystąpieniami telewizyjnymi,
musi umieć sklecić poprawnie kilka zdań. A cóż dopiero, gdy
na przygotowanie wystąpienia ma sporo czasu. Smutasy, które
peszą się na widok kamery, nerwowo spoglądają na kartkę, bez
przerwy mylą się - nie budzą zaufania, lecz zażenowanie.
Dużo radości dają również plakaty wyborcze. I nie chodzi tu
o efekt zamierzony przez kandydatów. Widok Giertycha z przyklejoną
do twarzy podpaską, albo Tuska z pomalowanymi na czerwono
ustami naprawdę mnie bawi. Uważam, że politycy zawsze mogą
być przedmiotem kpin, dlatego doskonale rozumiem ulubioną
rozrywkę młodzieży. W ostatnich dniach było nią "wyjście
na Giertycha", albo "na Leppera" - co oznacza
spacer po mieście z farbą i smarowanie po plakatach. Gość,
który Lepperowi do hasła "człowiek z charakterem"
dopisał "ale z małym penisem" zasługuje moim zdaniem
na Złotą Czcionkę.
Jednak wojna plakatowa jest dla mnie zupełnie niezrozumiała.
Czy wyborcy podejmują decyzję na podstawie plakatów wyborczych?
Nie niosą one żadnej treści. Pół biedy, jeśli wszyscy kandydaci
z danej listy mają plakaty robione we wspólnym szablonie.
Tak było w przypadku PiS-u albo PO. Jednak żadnego szablonu
nie wypracował SLD. Stąd każdy kandydat ma plakat nie tylko
w innej tonacji kolorystycznej, ale też z własnym hasłem.
Czy ktoś wytłumaczy mi o co chodzi w haśle "Powrót do
przyszłości"? Takich kwiatków znalazłem więcej. Ciekawostką
jest również to, że niektórzy kandydaci na parlamentarzystów
skrzętnie ukrywają, że są kandydatami SLD. Eksponują numer
listy, ale nie to, że jest to lista SLD. Wstydzą się? Zupełnie
słusznie.
Uczciwie trzeba jednak przyznać, że hasło Sojuszu "zmieniając
siebie zmieniajmy Polskę" jest genialne. Chyba najlepsze
z wszystkich komitetów wyborczych. W konkursie na najbardziej
absurdalny slogan w moim prywatnym odczuciu wygrywa natomiast
Partia Demokratyczna. "Do przodu, nie wstecz". Gratulacje.
Przy takim polocie nawet Marek Kondrat nie pomoże w wydobyciu
się ponad smętne 2%. Partia Demokratyczna kampanię bilboardową
prowadzi najdłużej z wszystkich ugrupowań i jak widać przynosi
ona najmniej efektów. Oj, będą kłopoty przy regulowaniu należności
za reklamy. Na zwrot pieniędzy z budżetu państwa ta partia
nie ma co liczyć, jest więc bankrutem już nie tylko politycznym.
Kampania telewizyjna jest interesująca. Przez dłuższy czas
była zdominowana przez informację, że rzekomy nauczyciel w
reklamówce PiS-u w rzeczywistości jest aktorem głosującym
na PO. W dodatku ten sam aktor zagrał homoseksualistę w reklamówce
Ery Tak Tak. Kaczyński musiał dostać cholery, a spot zniknął
z anteny. Podobnie mało przekonująca była reklama z nauczycielką,
mówiąca o wadach podatku liniowego. Merytorycznie - majstersztyk.
Ale która polska kobieta, ledwo wiążąca koniec z końcem, ma
tak umeblowane mieszkanie?
Warsztatowo nie wszystkie spoty były bardzo dobrze przygotowane.
Największą wpadką był młody Giertych, który swoje wystąpienie
w studiu telewizyjnym zmontował z owacjami z sali kongresowej.
Najwyraźniej Giertych uważa swoich wyborców za totalnych bałwanów,
skoro przypuszcza, że dadzą się na taki numer nabrać.
Mięsem każdej kampanii wyborczej są bezpośrednie spotkania
kandydatów z ludźmi. Tu, niestety, jest największa tragedia.
Wina leży po obu stronach - zarówno polityków, jak i wyborców.
Tych drugich po prostu nic nie obchodzi, spotkania z politykami
są dla nich nic nie warte. Aż żal było patrzeć na Henrykę
Bochniarz, która na poznańskim Starym Rynku przemawiała do
garstki ludzi, z których zdecydowana większość należała do
jej komitetu wyborczego. Zresztą to samo można powiedzieć
o konwencji wyborczej wielkopolskiej Platformy Obywatelskiej,
która odbyła się w tym samym miejscu. Z drugiej strony politycy
są sami sobie winni. Oba spotkania w ogóle nie były nagłośnione.
Moim zdaniem ze strachu. "Salonowi" politycy boją
się wyborców.
W tej konkurencji zdecydowanie zwycięża Andrzej Lepper. Na
spotkania z nim w prowincjonalnych polskich miasteczkach przychodziło
nawet po kilka tysięcy (!!!) osób. Ale wśród zgrai kandydatów
w wyborach parlamentarnych są i tacy, których aktywność ograniczyła
się wyłącznie do zrobienia sobie zdjęcia. Nawet nie zwoływali
konferencji prasowych! Z list Platformy Obywatelskiej oraz
Prawa i Sprawiedliwości wejdą do Sejmu i Senatu dziesiątki
osób, którzy mandat zapewnili sobie bez kiwnięcia palcem.
Zawdzięczają to dobrym układom z partyjną "wierchuszką",
która decydowała o kolejności na listach wyborczych. Wolałbym,
żeby zawdzięczali to wyborcom. Dlatego trzeba zrobić wszystko,
by zmienić ordynację wyborczą. Nie chcę widzieć w parlamencie
posłów, którzy zdobyli 150 głosów. Takich, jak zwykle, będzie
niestety bardzo dużo.
|