Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PINK FLOYD: REAKTYWACJA?

Marta Brell




"Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym" - śpiewał kiedyś Grzegorz Markowski. To bardzo mądre słowa, które odnoszą się nie tylko do sceny muzycznej. Niestety zbyt wielu puszcza je mimo uszu.

Na wstępie muszę zaznaczyć, że wszystko co przeczytacie poniżej napisałam z bólem serca. Kocham muzykę Pink Floyd i dałabym się pokroić za najmarniejszą nutę zagraną kiedykolwiek przez któregokolwiek z członków zespołu. Ale to uwielbienie nie czyni mnie głuchą i ślepą.
Kiedy 2 lipca w londyńskim Hyde Parku podczas koncertu "Live 8" na scenie stanęli razem Roger Waters, David Gilmour, Rick Wright i Nick Mason, setki tysięcy serc zabiły mocniejszym rytmem. Pink Floyd znowu razem?! Nie do wiary! Czyżby ziściło się największe marzenie, hodowane w duszy od 24 lat?
Londyński występ Pink Floyd był krótki, trwał zaledwie 20 minut. Uradował wielu fanów. Mnie jednak wprowadził w stan zadumy. Oczywiście cieszyłam się, tak jak cieszyłby się każdy na moim miejscu. Ale przecież nie mogłam nie usłyszeć jak fałszuje Waters Wish You Were Here, jak osłabł refleks Gilmoura, jak słabiutko wali w bębny Mason. Chyba tylko pod adresem Wrighta nie miałam żadnych obiekcji. Moją radość trochę przykrył żal, tak jak technikę muzyków pokrył kurz. Zestarzeli się, trudno.
Tym większe było moje zdumienie, kiedy przeczytałam w dzienniku "News Of The World" wiadomość, jakoby grupa planowała reaktywować się na czas trasy koncertowej. Tournée Pink Floyd miałoby się rozpocząć w 2006 roku i zakończyć wielkim show w Londynie.
Od lat było wiadomo, że Roger Waters - delikatnie mówiąc, nie lubi się z resztą muzyków z dawnego składu. Dość przypomnieć spektakularną i zupełnie niepotrzebną walkę o prawa do nazwy Pink Floyd, którą zresztą Waters przegrał. Od ponad 20 lat dawni koledzy nie tylko nie grali ze sobą, ale nawet jakby starali się o sobie nawzajem zapomnieć. I oto teraz czytam, że muzycy zakopali topór wojenny, a koniec wzajemnej niechęci podobno położyła suma 130 milionów funtów, którą mają jakoby dostać za powrót na scenę.
Początkowo nie uwierzyłam. Przecież jeszcze na początku września Roger Waters zeznał dziennikarzom, że grupa odrzuciła propozycję zagrania trasy koncertowej, w pogardzie mając proponowane pieniądze. I dobrze. Beatlesom też kiedyś oferowano krocie za zmartwychwstanie, ale nie dali się skusić. Mieli dla siebie szacunek. Pochwaliłam więc w myślach Rogera, aczkolwiek w tym samym wywiadzie nie przekreślił on możliwości zagrania wspólnie koncertu - z jakiejś wyjątkowej okazji, a nie dla kasy.
Nie wiem teraz, co o tym myśleć. Rozczarowanie wzięło górę nad szacunkiem. Najpierw trochę dziecinnie burknęłam: "Syd Barret by na to nie poszedł". Potem dotarło do mnie, że może to nie tak. Nawet jeśli Pink Floyd powróci z Rogerem Watersem, to raczej nie mamona była główną motywacją. Ci czterej muzycy są już dość bogaci, by nie martwić się o własny budżet. Może chcą to zrobić dla fanów, którzy zdani są tylko na taśmy wideo i płyty DVD, albo własne wspomnienia. Tylko czy fani przymkną oko na ewidentne niedociągnięcia? Roger Waters ma już słabiutki głos, samego siebie nie przeskoczy. David Gilmour lepiej wypada na scenie w duetach gitarowych niż solo. Ktoś powiedział, że prawdziwy fan pójdzie na koncert Pink Floyd nawet wtedy, gdy panowie zaczną grać hip hop. Mam się za wielką fankę, ale ja nie pójdę.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone