Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



QUO VADIS?

Plastuch



 


"Wyspa" to prawdopodobnie największa klapa kinowa w tym roku. Film raczej nie zdoła zarobić dość pieniędzy, by zwróciły się koszty produkcji. W dodatku jego twórcy borykają się z oskarżeniami o plagiat.

Ponoć ostro zerżnęli z innego pomysłu sprzed 25 lat - filmu "Clonus". Prawdę mówiąc skojarzenia z innymi filmami są momentami bardzo nachalne. Przede wszystkim dzieło Michaela Bay'a do złudzenia przypomia "Seksmisję". Oto mamy grupę kilkuset osób żyjących w czymś w rodzaju podziemnego bunkra, gdzie panują surowe, acz jednocześnie sterylne warunki. Wszyscy mają jednakowe uniformy, żyją jakby w komunie. Drugim filmem, który przypomina się podczas oglądania "Wyspy" jest "Raport mniejszości" Stevena Spielberga. Wizja przyszłosci jest tu dość podobna. Każdy jest poddany - wracając do "Seksmisji" - "permamentnej inwigilacji". Kroki każdej osoby są śledzone, wiadomo kto z kim rozmawia, jak się odżywia, czy ma dobre samopoczucie. Wreszcie niezwykle uderzające jest podobieństwo do "Matrixa". Ludzie są po prostu hodowani, "wczytuje" im się do pamięci wspomnienia.
Mimo tych podobieństw "Wyspa" zdecydowanie nie jest filmem wtórnym. Jest zupełnie inna niż każdy z wymienionych. Nie jest to ani komedia, ani kryminalna zagadka science-fiction, ani wreszcie obraz o buncie przeciwko maszynom. Mimo że akcja toczy się w przyszłości, film dotyczy problemów jak najbardziej współczesnych. Czy postawić granicę rozwojowi medycyny? Czy klonować ludzi? Gdzie zaczyna się życie? Jak bardzo transplantologia może wpływać na dawców organów? Jak daleko ma sięgać ich poświęcenie dla ratowania cudzego życia? Są to pytania, które dziś stawia się etykom, filozofom, kaznodziejom. Pojawiają się również w "Wyspie". Siła tego filmu polega na tym, że choć miał to być obraz dla masowego widza, to zmusza do refleksji nad bardzo poważnymi sprawami.
Film jest niezwykle intrygujący. Pokazuje medycynę za kilka, kilkanaście lat. Najwyraźniej dzisiaj zmierzamy właśnie w tym kierunku. Jesteśmy na drodze, która prowadzi do tego, co zostało pokazane w "Wyspie". Dlatego ten film jest intelektualnie drażniący.
Hollywood rządzi się własymi prawami. Dlatego akcja została tak poprowadzona, żeby film od któregoś momentu aż skrzył się od pościgów, strzelanin, efektów specjalnych. Wtórność zaczyna się właśnie tu. Wszystko to już było. Uczciwie mówiąc efekty są fenomenalne, ale już mnie zaczynają nudzić.
Na twarzy aktora ciążą jego wcześniejsze filmy. Wprawdzie Ewan McGregor i Scarlett Johansson ze swojego aktorskiego zadania wywiązują się rzetelnie, ale mam wrażenie, że to nie były role dla nich. Nie było tu również żadnych emocji. Reakcje kreowanych przez nich postaci były nieprzystające do okoliczności. Zamiast przerażenia, strachu, szaleństwa, była ciepła galareta. Trudno posądzać aktorów o to, że nie potrafili zagrać w lepszy sposób. Zdecydowanie zabrakło ręki, która poprowadziła by ich właściwą drogą. Mówiąc wprost zawalił reżyser Michael Bay. Niestety, gdy patrzy się na jego dorobek (m.in. "Bad Boys II", "Pearl Harbour", "Armageddon") trudno oczekiwać czegoś innego. To po prostu etatowy twórca knotów. Trzeba zwrócić uwagę na udział w "Wyspie" Seana Beana, Michaela Clarke Duncana, a zwłaszcza Steve'a Buscemi.
Czy warto iść na "Wyspę"?. Zdecydowanie tak. Zżera mnie jednak ciekawość, jakim filmem jest "Clonus". Chyba go sobie obejrzę.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone