Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



HARCE POD CZASZKĄ

Olaf Ważyński




Na takie chwile czeka się latami. Ja na koncert Marka Knopflera czekałem równo cztery lata, a dokładnie cztery lata i dwadzieścia pięć dni. Poprzednim razem jego występ oglądałem 10 czerwca 2001 roku w Sali Kongresowej.

To był koncert! Miałem miejsce w loży tuż przy scenie. Emocje prawie rozerwały mi serce, a dłonie spuchły od klaskania. Zresztą pisałem o tym w Sprawie.
Wspominam tamten występ, bo tym razem równie dobrego miejsca już nie dostałem, mimo że o bilet zatroszczyłem się ponad miesiąc przed koncertem. Siedziałem na samym skraju widowni, a więc widok na scenę i muzyków miałem, co tu kryć, kiepski. Na szczęście była to nieznaczna niedogodność, którą zrekompensował mi między innymi facet z ochrony. Wpuścił mnie na chwilę do bliższego sektora, bym mógł zrobić parę zdjęć.
Molson Amphitheatre w Toronto stoi na sztucznej wyspie u brzegu jeziora Ontario. Jest przykryty dachem, ale od frontu nie ma ściany. Po widowni hulał więc wiatr, mimo że wieczór był bardzo ciepły. Obok amfiteatru serwują piwo Molson Canadian - drogie, ale cieniutkie. Piszę o tym wszystkim, bo koncert nie zaczął się punktualnie, a czas oczekiwania trzeba było czymś wypełnić.
Wreszcie po kilkudziesięciu minutach pierwsze dźwięki zwabiły mnie na widownię. Zaczęli od "Why Aye Man", najbardziej dynamicznego kawałka z płyty "The Ragpicker's Dream" i świetnego koncertowego "otwieracza". Moje uszy, oczy i cała dusza też stanęły otworem! Chłonąłem wspaniałe tony "Walk Of Life" i "What It Is", a serce mi rosło. Po tym dynamicznym początku Knopfler rozbroił mnie smakowitą solówką w "Sailing To Philadelphia" .
Potem przyszedł czas na wspominki straitsowe. Po "Romeo And Juliet" usłyszeliśmy powalające na kolana "Sultans Of Swing". Byłem w siódmym niebie! Potem Mark Knopfler powrócił do swego solowego repertuaru. Muzycy zgromadzili się z przodu sceny i - tradycyjnie już, zagrali akustycznie "Done With Bonaparte". Ale jak zagrali! Glenn Worf na kontrabasie, Richard Bennett na bouzouki (celtyckim instrumencie strunowym z bardzo długim gryfem), Matt Rollings na akordeonie, Guy Fletcher na gitarze (a co!), Danny Cummings na jednym werblu, no i sam Mistrz na swojej National Steel. Gęba rozdziawiła mi się w szerokim uśmiechu. Kiedy skład zespołu skurczył się do trzech muzyków, zabrzmiał bluesowy "Song For Sonny Liston" z ostatniego albumu "Shangri-La", ponownie w pięciu zagrali bluegrassowy "Donegan's Gone".
"Boom, Like That" obwieścił powrót do solidnego, mocniejszego grania. Choć w przypadku Knopflera żadną miarą nie można mówić o graniu z tzw. wykopem. Jego gitara brzmi elegancko, nadaje to piosenkom pewnego snobistycznego charakteru.
Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki "Telegraph Road", czułem się, jakby ktoś robił mi trepanację i harcował pod czaszką. Przed oczy płynęły wspomnienia z czasów, kiedy słuchałem tej piosenki co wieczór przed zaśnięciem, aż w końcu zacząłem ją śnić.
Tak zakończyła się zasadnicza część koncertu. Bisami były już same hiciory. Najpierw "Money For Nothing" - tu już nikt nie siedział, a ja wręcz wyskoczyłem spomiędzy krzeseł. "Brothers In Arms" rozpoczęło się i skończyło dźwiękami - nie fletu, jak dawniej, tylko akordeonu. Też pięknie. "So Far Away" wyglądało jak specjalny prezent dla torontońskiej publiczności - muzycy chwilę się przedtem naradzali. A na sam koniec zabrzmiał zagrany na akordeonie "Mist covered mountains/Local hero". I nagle okazało się, że bite dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy. A chciało się jeszcze, i jeszcze...
Mark Knopfler w tym roku skończy 56 lat. Na scenie zachowuje się jak stateczny, starszy pan (zaczął nawet nosić okulary). Z drugiej strony, nawet w czasach świetności Dire Straits, czyli 20 lat temu, nigdy nie szalał z gitarą, a jego szołmeńskie zagrywki ograniczały się do zdawkowych pozdrowień i ewentualnie zapowiedzi piosenek. W Toronto też nie był wylewny, rozgadał się tylko podczas przedstawiania (i chwalenia) pozostałych muzyków.
Na koniec muszę skrytykować kanadyjską publiczność. Nie wiem co było tego przyczyną, ale tak niemrawych słuchaczy jeszcze nie widziałem. Nie żałowali wprawdzie pary w płucach i siły w dłoniach, ale stali lub siedzieli w miejscu, nikt się nie "gibał", a podczas "Brothers In Arms" nie dostrzegłem żadnej zapalniczki. Jednak nie ma to jak europejska publiczność.

P.S. Nagrania zostały zarejestrowane amatorsko podczas innych koncertów światowej trasy "Shangri-La 2005" i pochodzą z różnych stron internetowych.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone