Stosunki
damsko-męskie były, są i będą tematem dziesiątków filmów.
W zasadzie można zaryzykować stwierdzenie, że niemal wszystkich
filmów. Koreańsko-japońska "Gra wstępna" też zaczyna
się jak klasyczny obraz miłosny.
Pewnemu producentowi filmowemu umiera żona. Po siedmiu latach
żałoby i celibatu facet postanawia, że jednak poszuka nowej
towarzyszki życia. Będąc z natury nieśmiałym, nie bardzo wie
jak się do tego zabrać. Z pomocą przychodzi mu kolega z branży.
Razem organizują casting - niby do nowego filmu, ale tak naprawdę
do roli małżonki. Do tego miejsca wszystko rozgrywa się w
tonie melodramatycznym. Od momentu, kiedy wdowcowi wpada w
oko jedna z kandydatek, zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Dziewczyna to pojawia się, to znika, opowiada o sobie rzeczy,
których nie można potwierdzić. Biznesmen, mimo że zaniepokojony,
jest już jednak zakochany. Nie przeczuwa, że właśnie wpadł
w pułapkę. I tu okazuje się, że oglądamy już zupełnie inny
film. Równorzędną postacią staje się skrzywdzona w dzieciństwie
dziewczyna, która najwyraźniej pała psychopatycznym pragnieniem
zemsty.
Filmowcy azjatyccy znani są ze swego upodobania do epatowania
okrucieństwem. Nie każdy widz zniesie jednak sceny tortur,
choćby nie wiem jak uzasadnione fabułą. Przyznam, że w pewnym
momencie chciałem po prostu wyjść z kina. Mimo że widywałem
już na ekranie gorsze rzeczy. Może dlatego, że w "Grze
wstępnej" sprawcą okrutnych cierpień jest młoda, subtelna
dziewczyna - wydawałoby się, kompletne przeciwieństwo stereotypowego
wyobrażenia osoby zadającej ból.
Oryginalny tytuł filmu to "Audition", czyli przesłuchanie.
Jego konstrukcja fabularna odpowiada jednak polskiemu tłumaczeniu.
Pierwsze pół filmu to faktycznie gra wstępna, przygrywka do
okropnej kulminacji. Sęk w tym, że przyszła ofiara (oraz widz)
w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy. Kiedy zaś nadchodzi
koszmar, początkowo wydaje się nierealny jak zły sen. Tym
bardziej, że reżyser Takashi Miike posłużył się środkami wypracowanymi
przez Davida Lyncha. Nie mamy pewności czy to co dzieje się
z bohaterem to rzeczywistość, czy senno-psychodeliczne rojenia.
"Grę wstępną" można odczytać na innej płaszczyźnie
jako przewrotne ostrzeżenie przed zemstą feministek, niepotrafiących
się podporządkować patriarchalnemu społeczeństwu, w którym
kobieta jest ofiarą mężczyzny i niewolnicą zmuszaną do zaspokajania
- przeważnie erotycznych zachcianek. Każda poznana przelotnie
kobieta może okazać się modliszką, która najpierw zwabi, a
potem pożre wybranego partnera.
Takeshi Miike uchodzi, nie tylko w Japonii, za wirtuoza drastyczności.
Swoje filmy ubiera przy tym w szaty kiczu, ale jest to kicz
przemyślany, wręcz zaprogramowany. Zły smak ma tu do odegrania
równie ważną rolę, co bohaterowie. A pełne aluzji i niedomówień,
oniryczne obrazy początkowo dezorientują widza, ale potem
wciągają i pozostawiają pole do snucia domysłów. A o to przecież
reżyserowi chodzi.
Po raz kolejny przekonałem się, że w żonglerce emocjami i
estetyką filmowcy z Azji potrafią być lepsi od Europejczyków.
Swój efekt uzyskują przeważnie innymi środkami, nie stroniąc
od szokujących scen, ale ich filmy są wyrafinowane i skłaniają
do przemyśleń. Pewnie dlatego na ekrany polskich kin trafiają
nie tylko nowe obrazy z Dalekiego Wschodu, ale sprowadzane
są także filmy sprzed kilku lat, które tak jak "Gra wstępna"
zdążyły już zdobyć renomę na świecie.
|