Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PRZYGRYWKA DO KOSZMARU

Lucjan Bilski



 


Stosunki damsko-męskie były, są i będą tematem dziesiątków filmów. W zasadzie można zaryzykować stwierdzenie, że niemal wszystkich filmów. Koreańsko-japońska "Gra wstępna" też zaczyna się jak klasyczny obraz miłosny.

Pewnemu producentowi filmowemu umiera żona. Po siedmiu latach żałoby i celibatu facet postanawia, że jednak poszuka nowej towarzyszki życia. Będąc z natury nieśmiałym, nie bardzo wie jak się do tego zabrać. Z pomocą przychodzi mu kolega z branży. Razem organizują casting - niby do nowego filmu, ale tak naprawdę do roli małżonki. Do tego miejsca wszystko rozgrywa się w tonie melodramatycznym. Od momentu, kiedy wdowcowi wpada w oko jedna z kandydatek, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Dziewczyna to pojawia się, to znika, opowiada o sobie rzeczy, których nie można potwierdzić. Biznesmen, mimo że zaniepokojony, jest już jednak zakochany. Nie przeczuwa, że właśnie wpadł w pułapkę. I tu okazuje się, że oglądamy już zupełnie inny film. Równorzędną postacią staje się skrzywdzona w dzieciństwie dziewczyna, która najwyraźniej pała psychopatycznym pragnieniem zemsty.
Filmowcy azjatyccy znani są ze swego upodobania do epatowania okrucieństwem. Nie każdy widz zniesie jednak sceny tortur, choćby nie wiem jak uzasadnione fabułą. Przyznam, że w pewnym momencie chciałem po prostu wyjść z kina. Mimo że widywałem już na ekranie gorsze rzeczy. Może dlatego, że w "Grze wstępnej" sprawcą okrutnych cierpień jest młoda, subtelna dziewczyna - wydawałoby się, kompletne przeciwieństwo stereotypowego wyobrażenia osoby zadającej ból.
Oryginalny tytuł filmu to "Audition", czyli przesłuchanie. Jego konstrukcja fabularna odpowiada jednak polskiemu tłumaczeniu. Pierwsze pół filmu to faktycznie gra wstępna, przygrywka do okropnej kulminacji. Sęk w tym, że przyszła ofiara (oraz widz) w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy. Kiedy zaś nadchodzi koszmar, początkowo wydaje się nierealny jak zły sen. Tym bardziej, że reżyser Takashi Miike posłużył się środkami wypracowanymi przez Davida Lyncha. Nie mamy pewności czy to co dzieje się z bohaterem to rzeczywistość, czy senno-psychodeliczne rojenia.
"Grę wstępną" można odczytać na innej płaszczyźnie jako przewrotne ostrzeżenie przed zemstą feministek, niepotrafiących się podporządkować patriarchalnemu społeczeństwu, w którym kobieta jest ofiarą mężczyzny i niewolnicą zmuszaną do zaspokajania - przeważnie erotycznych zachcianek. Każda poznana przelotnie kobieta może okazać się modliszką, która najpierw zwabi, a potem pożre wybranego partnera.
Takeshi Miike uchodzi, nie tylko w Japonii, za wirtuoza drastyczności. Swoje filmy ubiera przy tym w szaty kiczu, ale jest to kicz przemyślany, wręcz zaprogramowany. Zły smak ma tu do odegrania równie ważną rolę, co bohaterowie. A pełne aluzji i niedomówień, oniryczne obrazy początkowo dezorientują widza, ale potem wciągają i pozostawiają pole do snucia domysłów. A o to przecież reżyserowi chodzi.
Po raz kolejny przekonałem się, że w żonglerce emocjami i estetyką filmowcy z Azji potrafią być lepsi od Europejczyków. Swój efekt uzyskują przeważnie innymi środkami, nie stroniąc od szokujących scen, ale ich filmy są wyrafinowane i skłaniają do przemyśleń. Pewnie dlatego na ekrany polskich kin trafiają nie tylko nowe obrazy z Dalekiego Wschodu, ale sprowadzane są także filmy sprzed kilku lat, które tak jak "Gra wstępna" zdążyły już zdobyć renomę na świecie.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone