Dokładnie
10 lat temu ukazała się pierwsza płyta supergrupy Urban Knights.
Określenie "supergrupa" jest jak najbardziej na
miejscu. Band, w którym spotyka się pianista Ramsey Lewis
i saksofonista Grover Washington Jr., którego producentem
jest Maurice White - twórca Earth Wind & Fire, trudno
inaczej nazwać. To po prostu spełnienie marzeń miłośnika jazzu,
czy funky.
Każdy z muzyków pierwszej płyty Urban Knights mógłby być
z osobna zachętą do sięgnięcia po ten album. Dość powiedzieć,
że perkusista Omar Hakim i basista Victor Bailey przez lata
byli wsparciem legendarnego zespołu Weather Report. Powstało
nagranie, przy którym nie da się wysiedzieć spokojnie; poszczególne
kawałki zrazu brzmią jak sieczka, by po paru taktach rozwinąć
się z takim pazurem, o który trudno byłoby podejrzewać 70-letniego
Ramseya Lewisa .
Płyta z 1995 roku to największe osiągnięcie Urban Knights.
Tego sukcesu nie udało się powtórzyć w następnych nagraniach.
Ciosem dla zespołu była smierć Grovera Washingtona Jr. Uczciwie
trzeba przyznać, że w poświęconych temu saksofoniście wydawnictwach,
które posypały się po jego śmierci trudno znaleźć wzmiankę
o Urban Knights. Tymczasem było to ostatnie, ewentualnie jedno
z ostatnich jego nagrań. Gdyby zagrał na następnych płytach...
"Urban Knights 2" sprawiła niedosyt. W składzie
nie ma już Washingtona, nie ma muzyków z Weather Report, Maurice
White swoją rękę przyłożył tylko do 3 z 14 kompozycji. Zastąpienie
genialnego Omara Hakima automatem perkusyjnym dopełnia obrazu
klęski. Całość ratuje Ramsey Lewis. Najlepszym utworem jest
finałowy kawałek "Dawn". To popisowy numer gitarzysty
Jonathana Butlera, który swoją solówkę prowadzi w unisonie
grając i śpiewając jednocześnie - zupełnie jak George Benson.
Ciekawostką jest fakt, że na basie gra tutaj Verdine White
z Earth Wind & Fire .
Płyta Urban Knights z numerem 3 od oryginalnych "rycerzy"
oddaliła się jeszcze dalej. Stało się tak pomimo odejścia
od wytwórni GRP. Mnóstwo tu elektroniki, żadnego żywiołu,
ciężkie brzmienie - w sumie niewiele ciekawego. Pozostałe
dokonania Urban Knights były mi dotąd nieznane. Owszem, coś
tam wydali, ale na naszą prowincję to nie dotarło. Nie robiłbym
z tego powodu afery, bo i chyba nikomu zbyt wielka krzywda
się nie stała. Ja sam straciłem zainteresowanie zespołem,
aż do pewnego majowego dnia...
Ku mojemu zdumieniu w sklepie w kraju nad Wisłą znalazłem
na półce płytę "Urban Knights 6". Zaskakiwała już
sama okładka. Zamiast charakterystycznych esów-floresów znanych
z wcześniejszych płyt tu było tylko zdjęcie muzyków. Drugie
zaskoczenie to biały instrumentalista w podstawowym składzie.
Do tej pory był to chyba - z gościnnymi wyjątkami - czarny
zespół. Trzecie zaskoczenie pojawiło się, gdy włączyłem płytę.
Rycerze wrócili i są wielcy!
Już pierwsze sekundy zapowiadają zmianę. Słychać po prostu
nabijany przez bębniarza rytm. Wreszcie normalne dźwięki niezmielone
przez kretyńską elektronikę. Oczywiście wśród wykonawców wymieniony
jest "programming", ale odpuszczam temu gościowi,
nie daje on o sobie znać zbyt często. Płyta jest bardzo żywiołowa,
wręcz taneczna. Niektóre kawałki są bardziej nastrojowe -
jak na przykład "Footprints", lecz po spokojnym
wstępie i tak zaczyna się bardzo smakowite "mieszanie".
Co ciekawe, w utworze jest wspaniałe solo fletu, ale w opisie
nie ma ani słowa o tym, by ktoś grał na tym instrumencie.
Fatamorgana?
Ogromne zdziwienie wzbudziło we mnie odejście ze składu głównej
gwiazdy zespołu - pianisty Ramseya Lewisa. Mistrz pojawia
się tylko w dwóch utworach, w tym w skomponowanym przez siebie
i swego syna "Memorias Belas". To bardzo melodyjny
kawałek, nieco ocierający się o latynoski klimat .
Ile "Urban Knights 6" ma wspólnego z "oryginalnym"
Urban Knights? Prawdę mówiąc, jeśli chodzi o skład to bardzo
niewiele. Ciągłość utrzymuje tylko Ramsey Lewis, w "szóstce"
w podstawowym składzie jest też klawiszowiec Kevin Randolph,
który pokazał się już na "dwójce". Nie jest więc
to już "supergrupa". Średnia wieku muzyków jest
spokojnie o jakieś 30 lat niższa, niż u "oryginalnych"
rycerzy. Ale nie to jest ważne. Urban Knights 6 wracają do
tego, co pokazali "ojcowie założyciele". Wirtuozeria,
żywioł, świeżość, i funky wyciągnięte nie z komputera, ale
ze strun, bębnów i płuc muzyków. To jest to!
|