MIŁOŚĆ WSKAŻE CI DROGĘ
|
Olaf Ważyński
|
|

|
Aniołowie,
którzy popatrują sobie na nas z nieba muszą się łapać za głowy,
widząc rozpadające się małżeństwa i samotnych ludzi nie potrafiących
odnaleźć szczęścia w miłości. Być może po prostu potrzeba
nam dobrego przykładu. Najlepiej żeby przyszedł, jak to się
mówi, z góry.
"Zakochany anioł" to kontynuacja niskobudżetowego,
wręcz "koleżeńskiego" filmu Artura Więcka "Anioł
w Krakowie". Zrobiła go ta sama ekipa, zagrali ci sami
aktorzy, a jednak sequel jest lepszy. Więcej w nim humoru,
bohaterowie jacyś bardziej realni, a zakończenie wprawdzie
odarte z metafizycznej symboliki, ale za to szczęśliwe.
Znany z poprzedniego filmu anioł Giordano, decyzją Niebiańskich
Zastępów ma kontynuować swoją misję na Ziemi. Sęk w tym, że
po pierwsze nikt go o tym nie uprzedził, po drugie zaś wiąże
się z tym odebranie mu wszystkich anielskich przymiotów. Niebiański
eliksir w sprayu przestał działać, chodzenie po wodzie okazuje
się niemożliwe, na dodatek Giordano odkrywa u siebie gwałtowny
przyrost, powiedzmy, trzeciorzędnych cech płciowych. To zaś
nie koniec metamorfozy, bo "góra" ma jeszcze względem
niego dalsze plany.
"Zakochany anioł" opowiada bynajmniej nie o sprawach
anielsko-niebiańskich, choć skrzydlate istoty ciągle są w
nim obecne. Stale podpatrują ludzkie losy, a czasem wtrącają
do nich swoje trzy grosze, wykazując się przy tym niezłym
poczuciem humoru. Tak naprawdę jest to film o miłości, jak
najbardziej ziemskiej. O miłości mężczyzny do kobiety. Wprawdzie
stracił on swoje anielskie, nadprzyrodzone zdolności, ale
kto powiedział, że jako zwykły człowiek nie może być aniołem
dla swej ukochanej?
Jako że akcja rozgrywa się w Krakowie (nie licząc akcji "odbijania"
Giordano z warszawskiego szpitala psychiatrycznego oraz przekomicznego
akcentu bieszczadzkiego), w filmie rozbrzmiewa rozpoznawalna
już od pierwszej nuty muzyka krakusa, Grzegorza Turnaua. Towarzyszą
jej piosenki Raz Dwa Trzy, Voo Voo, Stanisława Soyki i innych
polskich wykonawców. O aktorach można pisać tylko w samych
superlatywach. Krzysztof Globisz jako Giordano, rewelacyjny
Jerzy Trela w roli kloszarda Szajbusa, piękna Anna Radwan
(co za uśmiech, co za spojrzenie!) - dłonie same składają
się do oklasków.
Obrazem "Anioł w Krakowie" Artur Więcek udowodnił,
że nie potrzeba wielkiego budżetu, by nakręcić dobry i mądry
film o potrzebie niesienia dobra ludziom. "Zakochany
anioł" miał już większy budżet, choć jest równie kameralny.
Dużo w nim ciepłego humoru, a przesłanie ma równie ważne:
czyś aniołem, czy człowiekiem, miłość wskaże ci drogę do twojej
"drugiej połowy". I naprawdę nieistotne, czy będzie
za tym stała jakaś nadprzyrodzona siła. Nie mam nic przeciwko
temu, by Więcek nakręcił trzecią część przygód Giordano. Mam
przeczucie, że będzie jeszcze lepsza.
|
|
EGZALTOWANY KOMIKS
|
Plastuch |
|
|

|
Jakoś
nie mamy ostatnimi czasy szczęścia do kinowych widowisk historycznych.
Po komiksowej "Troi" i nudnym "Aleksandrze"
przyszedł czas na infantylne "Królestwo niebieskie".
Film sknocony, że aż żal.
Trailer zachwycił mnie już parę tygodni temu, plejada gwiazd
i nazwisko Ridleya Scotta utwierdziły mnie, że będzie to bardzo
interesujący film. Tym większe było moje rozczarowanie.
Zacznę od tego, że "Królestwo niebieskie" ciągnie
się jak flaki z olejem. Cały wątek "europejski",
poprzedzający wyjazd do Ziemi Świętej, był po prostu niepotrzebny.
Film nie straciłby niczego, gdyby zaczynał się od momentu
podróży przez morze. Pierwsze czterdzieści minut można traktować
jako kompletne nieporozumienie. Szkoda, że Liam Neeson gra
tylko w tym fragmencie. "Dziać" zaczyna się dopiero
w Jerozolimie. Dopiero tu poznajemy poszczególnych bohaterów
intrygi. Nie jest ona zbyt zagmatwana. Są po prostu "czarne"
charaktery i "białe" charaktery. Niestety ta polaryzacja
jest straszliwie przerysowana i upraszczająca. Oto mamy dobrego
króla otoczonego przez bandę matołów. Król chce pokoju z muzułmanami,
jego adwersarze chcą wojny. I tyle. Żeby widz nie miał wątpliwości
kto jest "dobry", a kto "zły", ci drudzy
są odrażającymi kreaturami, pałającymi jedynie żądzą krwi
i władzy. Ciekawostką jest fakt, że w ten sposób zilustrowano
również Templariuszy, którzy jak dotąd mieli raczej dobrą
prasę.
Wszystkie postacie w "Królestwie niebieskim" są
przeraźliwie sztuczne, zilustrowane jakby nie do końca. Poszczególne
sceny przypominają raczej komiks. Postacie z wciąż jednakową
nachalną ekspresją wypowiadają kolejne kwestie. Emocje nie
wydają się prawdziwe. Są nazbyt teatralne, wręcz karykaturalne.
Kolejną porażką jest scenariusz. O co tu w ogóle miało chodzić?
Czy najważniejsze jest dojrzewanie i odpokutowanie grzechów
przez Baliana (Orlando Bloom)? Może relacja z Saladynem? Może
wreszcie konflikt z Templariuszami z Reynaldem (Brendan Gleeson)
na czele? Wszystko jest zaczęte i nagle urwane. Każdy z tych
elementów przez kilka, kilkanaście minut filmu się zawiązuje,
by w jednej minucie nagle się urwać. To po co było w ogóle
zaczynać? Najlepszym przykładem tego jest wątek miłosny. Przez
częsć filmu wokół Baliana kręci się Sybilla (Eva Green). Kręci
się, kręci, aż w końcu idzie z Balianem do łóżka. Koniec wątku.
Ale to dopiero połowa filmu! Cóż więc przez resztę "Królestwa
niebieskiego" robi Sybilla? Ano nic. Pojawia się tu i
ówdzie bez żadnego powodu i sensu. Ta postać niczego nie wnosi,
romans niczego nie zmienia, nie jest osią scenariusza, pokazany
jest na marginesie. Ewidentnie chodziło tylko o to, by wpleść
wątek miłosny i nabić jakieś 10 minut filmu po kosztach kostiumów
i dekoracji. Po kiego czorta?
Totalnym dnem są dialogi. W niektórych momentach pompa jest
już tak obrzydliwa, że przez kino przechodziło parskanie.
Najwyraźniej nie tylko ja czułem się zażenowany tą nadętą
egzaltacją.
W roli głównej wystąpił Orlando Bloom. Może nadaje się do
roli elfa, albo pirata z Karaibów, ale na pewno nie do roli
krzyżowca. Szkoda słów, tragedia. Zabawne, że w roli króla
wystąpił Edward Norton. Przez cały film nie pokazał swojej
twarzy, bo grał w... masce. Myślę, że dla aktora to fatalne
w sensie zawodowym zadanie. Sam mógłbym zagrać taką rolę.
Czy są jakieś jasne punkty "Królkestwa niebieskiego"?
Są. Niezłe sceny batalistyczne, wspomniany Liam Neeson, oraz
Jeremy Irons w roli Tyberiusza. To jednak za mało, by nadrobić
wszystkie wpadki.
Nie sposób uniknąć porównania z "Gladiatorem". Dlaczego
wcześniejszy film Ridleya Scotta tak bardzo się różni od najnowszego?
Myślę że jest kilka ważnych różnic. Po pierwsze główna postać.
Bloom nie wytrzymuje porównania z Russellem Crowe. Po drugie
scenariusz. Brakuje jakiejś nici, która łączyłaby wszystkie
wydarzenia. Zbyt duże jest wrażenie przypadkowości poszczególnych
epizodów. Postacie są więc bezbarwne - nic o nich nie wiemy.
Ostatni szczegół, zapewne mniej ważny - muzyka. W "Królestwie
niebieskim" opiera się ona zwłaszcza o średniowieczną
stylizację. Ilustracja muzyczna jest tak samo rozproszona
jak akcja filmu. Nie ma jednego tematu - motywu muzycznego,
który tak wielkie wrażenie robił w "Gladiatorze".
Film kończy się poddaniem Saladynowi Jerozolimy. Chwilę potem
na ekranie pojawiają się napisy mniej więcej takiej treści:
"Król Ryszard Lwie Serce przez trzy lata próbował ponownie
zdobyć Jerozolimę. Również dzisiaj pokój w Królestwie Niebieskim
jest sprawą problematyczną". Cały film jest tak głupi,
jak jego końcowy komentarz.
|
|
|